Eintracht Frankfurt o krok od przepaści

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Pamiętam „mój pierwszy raz” z Eintrachtem. Miałem 13 lat i uwielbiałem słuchać w radiu relacji z meczów, a już sobotnie studio S-13 w Programie I Polskiego Radia było czymś, na co się czekało przez cały tydzień. No i właśnie poprzez radio dowiadywałem się w tym 1992, jak na Waldstadionie we Frankfurcie radzi sobie łódzki Widzew. U siebie poradził sobie w końcu nie najgorzej. Remis 2:2 można było uznać za niedosyt, bo przecież Widzew po dwóch kwadransach prowadził z Niemcami 2:0. Każdy wiedział, że przeżywający wówczas chyba najlepszy okres w swojej historii Eintracht, będzie na wyjeździe rywalem arcyciężkim. Jak by nie spojrzeć, był to zespół, który sezon wcześniej zajął trzecie miejsce w lidze i do ostatniej kolejki walczył o tytuł mistrzowski, a w swoich szeregach miał prawdziwe gwiazdy Bundesligi, takie jak skuteczny Anthony Yeboah, zwinny Axel Kruse, fantastycznie dryblujący Jay-Jay Okocha czy charyzmatyczny Uli Stein w bramce. Pamiętam, że wszedłem do domu na ostatnie minuty, włączyłem radio i usłyszałem komentatora opowiadającego o chłodnym wrześniowym wieczorze we Frankfurcie, pięknym otoczeniu stadionu i legendarnym dla polskiej piłki obiekcie. Mecz go jakoś kompletnie nie interesował, więc już wiedziałem, że nie jest dobrze. W końcu wydusił z siebie, że Widzew nie dostroił się niestety do tych pięknych okoliczności przyrody i przegrywa we Frankfurcie 0:8… Włączyłem telewizor, a tam mówią, że już 0:9 i za chwilę będzie koniec.

Kolejny moment przyszedł rok później, kiedy to Jay-Jay Okocha w pojedynkę obtańcowywał całą defensywę Bayernu z Oliverem Kahnem na czele. To jedna z najbardziej legendarnych bramek, jakie kiedykolwiek zostały zdobyte w Bundeslidze. Eintracht w tamtych czasach to nie była przypadkowa drużyna. Nabierało się do niej dużego szacunku, kiedy patrzyło się na takie popisy.

I tak się dziś zastanawiam z perspektywy czasu zastanawiam – co za 25 lat będę pamiętał z Eintrachtu Anno Domini 2016? Odpowiedź jest prosta – najprawdopodobniej nic, a jeśli już coś mi zostanie w głowie, to wielki bajzel, jaki zapanował w Mainhattanie, jak potocznie nazywa się w Niemczech nadmeńską metropolię, u schyłku rządów Heriberta Bruchhagena i to w zasadzie na każdym polu.

A miały być puchary… Aż 11 milionów € zainwestowano w tym sezonie we Frankfurcie w nowych zawodników. Więcej niż kiedykolwiek. Oczywiście, było to możliwe w dużej mierze dzięki sprzedaży Kevina Trappa do PSG, ale nigdy wcześniej Eintracht nawet nie zbliżył się do tak wielkiej sumy wydatków. Kadrę nie tylko poszerzono ale i wzmocniono. Wiele obiecywano sobie zwłaszcza po ściągniętym z Leverkusen Stefanie Reinartzu, który przed sezonem zbierał jak najlepsze recenzje od dziennikarzy obserwujących letni okres przygotowawczy frankfurtczyków. Godnie Trappa w bramce zastąpił Fin Lukas Hradecky, rewelacyjny początek sezonu miał Luc Castaignos, w zimie dorzucono jeszcze Szabolcsa Husztiego i Marco Fabiana… No i Fuβballgott Alex Meier, gość, który potrafi przestać 88 minut meczu a w doliczonym czasie gry dostawić nogę tam, gdzie trzeba. Tam naprawdę ma kto grać w piłkę, a kadra Eintrachtu wygląda o wiele mocniej niż chociażby kadry Augsburga czy Werderu. O beniaminkach nawet nie będę wspominał.

Tyle teorii, teraz praktyka. Niestety, wygląda na to, że jak niegdyś w Płocku, tak i we Frankfurcie piłkarze z czasem zapominają, jak się prosto kopie piłkę. Problemy wyzierają właściwie z każdego miejsca, może poza bramką. Boki obrony sztukowane, bo przecież Makoto Hasebe to nie jest boczny obrońca, ściągnięty z Herthy Yanni Regäsel dopiero stawia pierwsze kroki w lidze, Bastian Oczipka z każdym kolejny sezonem gra coraz słabiej, a Constant Djakpa i Timothy Chandler częściej goszczą w lekarskich gabinetach niż na boisku treningowym. Środek defensywy? Też problem, bo Carlos Zambrano najchętniej zmieniłby już chyba nie tylko zespół ale i ligę, David Abraham popełnia często proste błędy, a Marco Russ to typowa zapchajdziura, gra tam, gdzie akurat zachodzi taka potrzeba. Druga linia? Jej jasnym punktem był na jesieni niewątpliwie Marc Stendera. Był, bo na wiosnę już nie błyszczy. Trener Armin Veh z każdym kolejnym meczem zmieniał go coraz wcześniej, aż w końcu młody rozgrywający „Orłów” złapał kontuzję mięśniową i wypadł całkowicie z gry, a po powrocie musi najpierw odbudować formę. Problem w tym, że nie ma na to czasu, bo do końca sezonu pozostało już tylko 5 kolejek. Wreszcie linia ofensywna. Z robiącego na początku sezonu kapitalne wrażenie tria Meier, Seferović, Castaignos pozostało już tylko wspomnienie. Meier kontuzjowany od dłuższego czasu i nie wiadomo, kiedy wróci, Castaignos dopiero co wyzdrowiał po urazie więzozrostu i wraca do gry po ponad trzymiesięcznej przerwie, a Seferovic jest cieniem samego siebie z zeszłego sezonu i znacznie więcej kłopotów sprawia swoim szefom poza boiskiem niż obrońcom rywali na nim.

Rotacje zawodników stosowane przez Veha niczego nie wnosiły, więc zrotowano też i jego. W jego miejsce zatrudniono Niko Kovaca, który zasłynął w Europie z bardzo przeciętnego prowadzenia reprezentacji Chorwacji i wypowiedzi… negujących zasadność stosowania zaawansowanych rozwiązań taktycznych w futbolu. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Eintracht będzie w związku z tym grał w klasycznych ustawieniach. Z Borussią Mönchengladbach zagrali w dość odważnym ustawieniu 4-3-3 (z trzema defensywnymi pomocnikami w środku), ale po porażce 0:3 dokonali drobnej korekty i na Hannover Kovac wypuścił ich w ustawieniu bardziej zbliżonym do 4-1-4-1. Na Bayern znowu inaczej – 5-4-1, by wreszcie ostatnim mecz z Hoffenheim zacząć w klasycznym 4-2-3-1 przechodzącym w jeszcze bardziej klasyczne 4-4-2. Szukajcie aż znajdziecie, chciałoby się powiedzieć. Tylko trochę czasu mało…

Mecz z Hoffenheim miał być przełamaniem. Gospodarze wiele sobie po nim obiecywali. I trzeba powiedzieć, że Eintracht nie wyglądał wcale w tym meczu źle. Do momentu straty gola był stroną dominującą. Jedna głupio zgubiona piłka w środku pola przez nieźle akurat grającego Stenderę, rajd życia Amiriego i wszystko się posypało niczym domek z kart. Media w Niemczech już się zastanawiają, czy po takim meczu, w którym postawiło się wszystko na jedną kartę, a który się przegrało, Eintracht zdoła się jeszcze wydźwignąć, tym bardziej, że terminarz ma chyba najtrudniejszy ze wszystkich drużyn uwikłanych w walkę o utrzymanie. Najpierw walczący o Ligę Mistrzów Leverkusen (wyjazd) i Mainz (dom), potem derby z konkurentem do utrzymania z Darmstadt (wyjazd), mecz u siebie z niepokonaną w tym roku Borussią Dortmund (dom) i na koniec wyjazd do Bremy na mecz z Werderem. Być może na mecz o wszystko, a być może już na mecz o nic.

Thomas Berthold pisze w Bildzie, że problemem Eintrachtu jest brak spójnej koncepcji na rozwój klubu. Koncepcję taką widać w ościennych klubach, które finansowo absolutnie nie mogą się równać z Eintrachtem. Mainz dla przykładu stawia na szkolenie i na rozwój poszczególnych zawodników. Transfery stanowią istotną część budżetu FSV. Darmstadt poszło poniekąd drogą Paderborn z zeszłego sezonu i daje drugie szanse zawodnikom, którym nie poszło w poprzednich klubach. W Paderborn się nie udało (może dlatego, że trenerem był Breitenreiter?), za to w Darmstadt może się powieść, bo i trener Dirk Schuster sprawia wrażenie człowieka o dużej charyzmie i autorytecie wśród swoich graczy. A Eintracht? Właściwie nie wiadomo, jak go zdefiniować. Ani nie stawiają na młodzież, ani nie żyją z transferów, ani nie szukają perełek po niższych ligach…

Ten brak spójnej wizji na rozwój klubu przenosi się tez i na boisko. Eintracht jest jednym z tych zespołów, o których można by powiedzieć, że gra mdły futbol. Nijaki, niekonkretny, bezstylowy. Większość zespołów w Bundeslidze, nawet średniaków, ma coś, co je wyróżnia od reszty, jakąś charakterystyczną cechę w sposobie gry. Darmstadt? Twarda defensywa, kontry a nade wszystko stałe fragmenty gry. Mainz? Błyskawiczne przejście z obrony do ataku. Ingolstadt? Bardzo wysoki pressing. Stutttgart? Kombinacyjna gra bazująca na dobrym wyszkoleniu technicznym zawodników ofensywnych. Eintracht? Hmm…

Przed sezonem byłem przekonany, że Eintracht ustabilizuje swoją pozycję w środku tabeli, a może nawet powalczy o coś więcej. Dziś, na pięć kolejek przed końcem sezonu, nie widzę nikogo, kto obok Hannoveru grałby w lidze w piłkę gorzej niż Frankfurt. Od początku sezonu mówi się w Niemczech, że w tym sezonie jakiś Traditionsverein spadnie z ligi. Obawiano się o Stuttgart, niepewny swego jest wciąż Werder, tradycyjnie wokół miejsca barażowego kręci się jeszcze Hamburg… Eintrachtu raczej nikt się tam nie spodziewał. I może to właśnie uśpiło czujność macherów Eintrachtu – Heriberta Bruchhagena i Bruno Hübnera.