Profesjonaliści na 40%, czyli Bundesliga nie kaktus…

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Piłkarze pili, piją i pić będą. Nie tylko u nas i na wschodzie. Choć wielu tego nie rozumie, to futbol i alkohol częstokroć idą ze sobą łapa w łapę. Ileż to razy czytałem na różnych forach pogróżki pod adresem piłkarzy widzianych w klubach nocnych po rozegranym w weekend meczu. Wielu kibiców sądzi najwyraźniej, że piłkarz = asceta. A to przecież nie tak. Piłkarze tak samo chcą odreagować stres, jak przedstawiciele innych zawodów. Tak samo chcą się pobawić. A że do tego mają jeszcze pieniądze, to mają też i możliwości…

Oczywiście, są tacy, którzy nie tykają ani kropli, a także tacy, którzy potrafią pić dzień przed meczem. I zwłaszcza ta druga grupa będzie w tym tekście obiektem mojego zainteresowania. Bo w Bundeslidze, uważanej przecież przez wielu za wzór profesjonalizmu, nie każdy piłkarz (czy trener) to stuprocentowy profi. Trafiali i trafiają się i wciąż będą się trafiać też tacy na 40%. Oto kilku z najznamienitszych przedstawicieli gatunku,

Nazywano go „białym Brazylijczykiem”. Berti Vogts powtarzał mu zawsze: „Z Twoimi umiejętnościami powinieneś mieć na koncie 50 meczów w kadrze!”. Nie zagrał ani jednego. Dlaczego? Automatyczna sekretarka w jego telefonie znała odpowiedź: „Do piątej rano jestem w knajpie i tam możesz mnie znaleźć”. Kolorowy ptak, król życia, arogant i dowcipniś, na co dzień pijak, w weekendy na boisku artysta. Kiedyś zabrał ze sobą na trening Arminii swojego psa. Ponieważ nie znalazł nikogo, kto by się nim na czas treningu zajął, to wszedł z czworonogiem do szatni, a zdumionemu trenerowi Benno Möhlmannowi oznajmił, że to jest Gin i dziś będzie trenował razem z drużyną. W założeniu taktycznym Ansgara Brinkmanna miał biegać na prawym skrzydle… Innym razem Ansgar na godzine przed meczem spokojnie siedział sobie w szatni i pałaszował frytki. Biedny Möhlmann dowiedział się tym razem, że Brinkmann „tankuje paliwo przed meczem”. Arminia wygrała 4:1, a amator fast-foodów miał nawięcej kontaktów z piłką i strzelił 2 gole. Brinkmann znany był także ze swej specyficznej fryzury, na punkcie której miał fioła. Pewnego dnia udał się po małej popijawie do Mc Donald’sa i w mało wyszukanej formie próbował poderwać siedzące tam panie, chwaląc się im, że właśnie wydał 800 marek na szampony do włosów, a i tak zostało mu na koncie ponad 2 miliony. Siedzący z owymi paniami gość restauracji musiał być jakimś „lepszym cwaniakiem”, bo skontrował Brinkmanna ciętą ripostą, aby dołożył do wydatków jeszcze ze 20 DM i zrobił sobie jakąś przyzwoitą fryzurę, po czym nadział się na szybką rekontrę w wykonaniu Ansgara, niestety niewerbalną…  Oczywiście wielokrotnie zdarzało się także, że Brinkmann był łapany przez policję kierując samochodem pod wpływem alkoholu. Pewnego razu w podobnej sytuacji wysiadł potulnie ze swojego Porsche, wsiadł do samochodu policyjnego, po czym z niego uciekł, by następnego dnia zgłosić się dobrowolnie na posterunek i oddać policji kluczyki do swojego auta. Dziennikarzom mówił potem, że był dla policjantów po prostu za zwinny i ci nie widzieli żadnego sensu, żeby go gonić. Więcej ciekawych historii o Brinkmannie można znaleźć w jego autobiografii zatytułowanej „Biały Brazylijczyk”. Jesteście jednak skazani na czytanie jej w oryginale, bo nie pojawiła się ona w polskim tłumaczeniu.

 brinkmann

Cały Ansgar…

Na boisku „Super-Mario”, poza nim „Marlboro-Mario”, względnie „Weiβbier-Mario”. Najtrafniej jego postać oddaje jednak określenie, które ciągnie się za nim aż do dziś i niemal każdy dziennikarz przeprowadzający z nim wywiad o nim wspomina, czyli „Gaudikicker mit Kippe und Flasche”, co na nasz język można przetłumaczyć jako artysta futbolu z papierosem i butelką.  Znany jest głównie z występów w Werderze Brema i Bayernie, ale przygodę z profesjonalną piłką zaczynał w Kaiserslautern, a kontynuował ją w Hertcie Berlin. Tam wypatrzył go jego ojciec opatrznościowy, czyli Otto Rehhagel i ściągnął na północ. W Bremie Mario Basler miał szczególny status. „Mario, tam jest piłka. Niech Pan podejdzie i kopnie. Jeśli Pan trafi do bramki, to na dziś ma Pan wolne” powiedział do Baslera Rehhagel, gdy ten po raz kolejny spóźnił się na trening. Piłka ustawiona była za linią końcową, w pobliżu narożnej chorągiewki. Mario podszedł, kopnął, trafił i udał się pokornie z powrotem do szatni. Jego kariera skończyła się tak naprawdę jesienią 1999 roku, kiedy to wraz z kumplem z zespołu Svenem Scheuerem udał się na nocny rajd po knajpach Ratyzbony, miejscowości położonej niedaleko od Monachium, gdzie wówczas obaj grali. W jednym z lokali wdali się w bójkę z gośćmi. Dalszy ciąg można przewidzieć. Policja, dziennikarze, a na końcu trener Hitzfeld, który całą sprawę skomentował krótko: „To będzie ich drogo kosztować. O tej porze już dawno powinni być w łóżkach”. No i faktycznie kosztowało drogo, bo ani jeden, ani drugi w Bayernie już nie zagrali ani jednego meczu. Basler zasłynął także w niemieckich mediach artykułem w Playboyu, w którym zdradził tajemnice sukcesu niemieckiej reprezentacji podczas ME w 1996 roku, która pod wodzą Bertiego Vogtsa zdobyła wówczas tytuł najlepszej na starym kontynencie. „Wieczorami opróżniało się kilka butelek piwa, wódkę z limonką, czy gin z tonikiem. Do tego paliło się kilka paczek Marlboro i rozmawiało o pięknych rzeczach w życiu.” Piłkarze mieli także możliwość nocowania u swoich żon mieszkających w pobliskim hotelu, bo jak pisał dalej Mario: „kilka tygodni bez seksu, to nie da rady…”.

basler

Artysta z butelką i fajką w ręce…

Częstym kompanem Baslera w jego nocnych eskapadach był Andreas Sassen, kultowy piłkarz Hamburga, zmarły przedwcześnie w wieku 36 lat na udar mózgu. Przydomek „Wodka-Andy”. Sassen był regularnym i wcale nie anonimowym alkoholikiem i jak sam mówił swoją karierę „przepił i przegrał w kasynach”. Potrafił, złapany po pijaku za kierownicą swojego samochodu, z uśmiechem na ustach i rozbrajającą szczerością oznajmić policjantom, których alkomat pokazywał właśnie liczbę 1,9, że prawa jazdy i tak mu nie zabiorą, bo on takowego nie posiada. Grając już w HSV zasłynął awanturą w taksówce (Sławek Peszko lubi to), kiedy to wracając z nocnej popijawy nie spodobało mu się tempo, w jakim kierowca wiózł go do domu. Od słów przeszedł do (ręko)czynów, a sprawa została zakończona oczywiście na komisariacie, dokąd nieprzejednany taksówkarz podwiózł ostatecznie wypitego pana piłkarza. Ale kibice Hamburga go kochali. „Taxifahr’n mit Sassen!” robiło na trybunach karierę i wykrzykiwane było chóralnie zawsze wtedy, kiedy trzeba było hamburczyków zachęcić do nieco ostrzejszej i intensywniejszej gry. Zaprzestano tego dopiero po śmierci Sassena. Około rok po tym ekscesie Sassen został zesłany do Drezna, gdzie już po 13 dniach został zawieszony, po tym jak do spółki z bramkarzem Markiem Schwarzerem zamiast treningu wybrali clubbing. Dano mu jednak po jakimś czasie drugą szansę, bo był naonczas najdroższym zakupem Dynama, ale po około roku historia się powtórzyła i trener Hrubesch stracił cierpliwość. Sassen trafił do Wattenscheid, gdzie rozwiązano z nim kontrakt tuż po tym, gdy zniknął na kilka dni nie dając śladu życia. Ani klub, ani żona z dziewięciotygodniowym dzieckiem nie wiedzieli, gdzie Andreas tym razem „daje w palnik”. Bo że dawał, to było akurat jasne dla wszystkich…

Moim największym rywalem przez całe moje życie była knajpa” zwykł mawiać Walter Frosch. Obrońca Kaiserslautern i St. Pauli rozegrał w Bundeslidze ledwie 60 meczów, ale dochował się statusu gracza kultowego. Każdy wiedział, że Frosch w zasadzie każde popołudnie spędza w knajpie. Dlaczego nie w domu? „Wolę palić niż bzykać…”. Nie dotarłem niestety do zdjęcia jego żony, co mogłoby w jakiś sposób tłumaczyć jego preferencje. Frosch znany był w Niemczech z nieustępliwego charakteru, zbierania żółtych kartek, twardości w grze, wślizgów, kultowych powiedzonek i hulaszczego trybu życia, a także z odrzucenia zaproszenia gry w kadrze B, bo jak sam stwierdził „Walter Frosch gra tylko w kadrze A, ewentualnie w reprezentacji świata”.  Jego trenerem w Kaiserslautern był Erich Ribbeck. Podczas meczu z Schalke Frosch musiał się zmagać z jednym z najszybszych graczy lat 70-tych w Niemczech – lewoskrzydłowym Erwinem Kremmersem. Na odprawie przedmeczowej Ribbeck popatrzył Froschowi głęboko w jego mocno przekrwione oczy mówiąc, że gdyby ten żył nieco profesjonalniej, to grałby znacznie wyżej. „Zapalenie spojówek, cóż poradzić…” usłyszał w odpowiedzi. W pierwszym kwadransie trzykrotnie interweniował tak, że Kremmers wylądował za bandami okalającymi płytę („Wywaliłem go za bandy, żeby mieć na resztę meczu święty spokój”) i po 18 minutach opuścił boisko. Dopiero po meczu wyszło na jaw, czym owo „zapalenie spojówek” było spowodowane. W noc poprzedzającą mecz Frosch balował ze swoimi przyjaciółmi do trzeciej w knajpie, a któryś z nich wpadł na pomysł, żeby sobie urządzić wyścigi na 400 metrów. Główną nagrodą było 10 litrów piwa. Frosch, z natury człowiek ambitny i nieustępliwy, dał jeszcze przyjaciołom 100 metrów handicapu. Oczywiście wygrał. Po skończonej karierze zdołał się jeszcze zaprzyjaźnić ze swoim największym wrogiem i przejął prowadzenie klubowej knajpy Viktorii Hamburg.  Niestety rok temu, w wieku 63 lat zmarł, cierpiąc przez wiele lat na całą masę najróżniejszych chorób, nie wyłączając raka.

frosch

Walter Frosch. Ten, co przedkładał palenie nad seksem. Aparycja zgodna z preferencjami. 

Czymże byłby tekst o bundesligowych alkoholikach bez fragmentu poświęconego Ulemu Borowce? To tak, jak by pisać o Dortmundzie z pominięciem Kloppa, albo o Bayernie nie uwzględniając Guardioli. Jakiś czas temu Bild drukował fragmenty książki Borowki, zatytułowanej „Volle Pulle. Mein Doppelleben als Fuβballprofi und Alkoholiker” czyli „Pełna flacha. Moje podwójne życie profesjonalnego piłkarza i alkoholika”. Fragmenty są wstrząsające. Już przedmowa zwala z nóg. Jest marzec 1996. „Nazywam się Uli Borowka i za chwilę odbiorę sobie życie.” Koktajl alkoholowo-tabletkowy na szczęście nie zadziałał. Udało się go odratować i popchnąć na właściwe tory. Życie uratowali mu przyjaciele (m.in. Christian Hochstätter, na ówczesnemy dyrektor sportowem w Borussii Mönchengladbach), którzy w ostatnim momencie oddali go na leczenie do najcięższej kliniki odwykowej w Niemczech w Bad Fredeburg. Pomogło. Borowka dopiero tam zdał sobie tak naprawdę sprawę z faktu, że ma problem. Jak sam opowiada tylko dlatego, że był naocznym świadkiem wielu życiowych dramatów. Z fragmentów drukowanych przez Bild można się dowiedzieć, jak to Borowka po pijaku katował żonę łapiąc ją za włosy i uderzając jej głową z całej siły w ścianę (!), po tym jak usłyszał od niej, że w chwili, kiedy skończą mu się pieniądze, ona od niego odejdzie, o dziewiątych urodzinach syna, na które nie został zaproszony, a próbując się na nie dostać siłą (muszę dodawać, że po pijaku?), został ciężko pobity przez wynajętych w przez matkę syna ochroniarzy, o tym, jak pewnego dnia obudził się zakrwawiony i kompletnie nieświadomy tego, co się wydarzyło, gdzieś pod mostem, o tym, jak Rehhagela, który wyciągał do niego pomocną dłoń i wymyślał mu różnorakie alibi dla prasy („Proponuję Panu jelitówkę…”) określono mianem co-abhängig, czyli współuzależnionym, bo swoim zachowaniem miał przyczyniać się do rozwoju choroby Borowki, o braku pomocy ze strony Mario Baslera, do którego zadzwonił będąc o krok od samobójstwa, a także o wielu innych ciekawych wątkach z jego życia, m.in. także o pobycie w Widzewie, o którym sześciokrotny reprezentant Niemiec pisał tak: „Oferta z Widzewa była dla mnie kołem ratunkowym. Ale ciężko mi było tam wytrzymać. Dobijały mnie nuda i samotność, więc większość czasu spędzałem w Irish Pubie. Ponieważ nie znałem ani jednego polskiego słowa, to za każdym razem wchodząc tam zamawiałem tę samą ilość piw, czyli dwanaście – tyle ile wynosił mój numer na koszulce. Nierzadko jakieś kobiety kładły mi na stolik kartki, na których napisane było ‘I want you’, a ja nie przepuszczałem takich okazji. Beznamiętny seks sprawiał, że coraz bardziej czułem się samotny i zagubiony. Tylko alkohol pozwalał mi na kilka godzin rozproszyć ciemne myśli kłębiące się w mojej głowie”. Książka Borowki dostępna jest jedynie w wersji oryginalnej. Czytając jej fragmenty doszedłem do wniosku, że przekład mógłby się w Polsce cieszyć sporym wzięciem. Dziwne, że nikt na to jeszcze nie wpadł.

Kto następny? A choćby Michel-Mazingu Dinzey, były piłkarz m.in. Stuttgartu, Herthy, TSV, czy St. Pauli. W 2008 roku w wywiadzie dla hamburskiego Morgenpost przyznał, że w czasach swojej profesjonalnej kariery był regularnym alkoholikiem, a „butelka wódki i kilka pełnych jasnych dziennie to był standard”. Czasami zdarzało się i więcej. Jak sam opowiada, zaczął i przestał pić za sprawą ojca. Zaczął, bo ojciec miał w Brukseli knajpę i sam za kołnierz nie wylewał, przestał, bo w 2001 roku ojca z wylewem odwieziono do szpitala, a Dinzeya naszła refleksja, że jeszcze trochę, a sam zapije się na śmierć. Dziś Mazingu-Dinzey to wzór cnót obywatelskich. Angażuje się w wiele projektów pomagających piłkarzom w walce z ich uzależnieniami, a także w akcje ekologiczne. Czasem też skrobnie coś ciekawego na twitterze, jak na przykład w lipcu bieżącego roku o Calhanoglu, który chcąc wymusić transfer do Leverkusen załatwił sobie zwolnienie od… psychiatry zaświadczające o niezdolności do trenowania. W Hamburgu oczywiście, bo dzień po transferze do Leverkusen cudownie ozdrowiał. („Wielu było idiotów w niemieckiej piłce, ale Calhanoglu przebija wszystkich. Twoja 10 na plecach to zapewne twoje IQ!”)

Po Bundeslidze krąży wiele anegdot związanych z powszechnym umiłowaniem do alkoholu zarówno wśród piłkarzy, jak i trenerów. Także tych z najwyższej półki. Ernstowi Middendorpowi – byłemu trenerowi Arminii Bielefeld – udało się zasnąć po spożyciu za kierownicą swojego samochodu na torach tramwajowych, a kiedy obudził się słysząc zbliżający się samochód policyjny, przeskoczył szybko na siedzenie pasażera i upierał się, że to nie on prowadził. Z kolei Udo Lattek zwykł według swoich przyjaciół zawsze powtarzać, że jego ulubionym napojem jest wódka figowa, tyle że bez fig. Niedoszłemu (?) trenerowi Lechii – Uwe Rapolderowi kibice często zmieniają nazwisko na Wacholder. A Wacholder to jałowiec, czyli jeden z najważniejszych składników wykorzystywanych w produkcji alkoholu. Resztę dopowiedzcie sobie sami. Ba, nawet nawet nieprzejednany Felix Magath ma swoją historię. W 2006 roku, po tym jak jego Bayern wywalczył kolejne mistrzostwo Bundesligi, podczas przejażdżki otwartym autobusem po Monachium, pozwolił sobie na chwileczkę zapomnienia i wychylił 3 lampki szampana, które zapił dużym piwem. I odpłynął. Resztę imprezy przespał. Hasan Salihamidzić śmiał się potem, że Magath powinien był raczej wypić 3 litry herbatki miętowej, „a i od niej by się nawalił”. Z kolei Klaus Toppmöller, będąc jeszcze piłkarzem Kaiserslautern,  uciekł do lasu po tym jak wjechał swoim Ferrari  w drzewo. Na policji pojawił się dopiero po kilku długich godzinach. Tłumaczył, że porzucił auto, bo był w szoku, a potem jeszcze zgubił się w lesie…  Nałogowym alkoholikiem był natomiast legendarny Branco Zebec, trener m.in. Bayernu, Dortmundu i Hamburga. Podczas jednego z meczów miał z wściekłością wbiec na murawę z pretensjami do swoich piłkarzy, że ci dopuścili zawodnika rywali do strzału zupełnie go nie kryjąc. No ale cóż mieli zrobić, skoro sędzia podyktował chwilę wcześniej rzut karny dla przeciwnika?

Z reguły trudno znaleźć trenera, który byłby zadowolony z faktu, że jego piłkarze „garują”. Ale są (względnie byli) też i tacy, którzy ze zrozumieniem podchodzili do pozaboiskowych fascynacji swoich podopiecznych. Max Merkel, kolejna z trenerskich legend Bundesligi miał kiedyś powiedzieć, że podczas treningu podzielił piłkarzy na dwie drużyny – alkoholików i abstynentów i nakazał rozegrać wewnętrzny sparing. Alkoholicy wygrali 7:1, a w nagrodę usłyszeli od trenera, żeby pili dalej… Podobnie zachował się wobec naszego Andrzeja Iwana Hermann Gerland w Bochum: „Pij jak w Polsce i graj jak w Polsce!” usłyszał „Ajwen” na dzień dobry. No to pił i grał…

Powyższe zestawienie to oczywiście wierzchołek góry lodowej. Można je mnożyć i uzupełniać o kolejne nazwiska, choćby takich, którzy dali się przyłapać za kierownicą na podwójnym gazie. A było ich całe mnóstwo. Steffen Karl za spowodowanie wypadku po pijanemu wyleciał z kadry BVB. Razundara Tjikuzu wykręcił za kółkiem w czasach gry w Rostocku solidne 2,14, Claudio Pizarro dwukrotnie tracił swoje prawo jazdy. I tak można by bez końca…

Mój kolega powiedział kiedyś, że choć z alkoholem nie da się wygrać, to paru śmiałkom udało się z nim zremisować.  Rywal to najtrudniejszy z trudnych, ale przecież piłkarze kochają wyzwania. Sassen walczył do końca o wygraną, Borowka i kliku innych na szczęście w porę zadowolili się jednym punktem…