W futbolu wszystko dzieje się szybko. Jednego tygodnia jesteś bohaterem mediów i kibiców, mesjaszem, który nawet ze słabiakiem jest w stanie dokonywać cudów, a następnego możesz uchodzić za nieudacznika, który nie zna się na swojej robocie. „Jesteś tak dobry, jak Twój ostatni mecz” mówi stara piłkarska maksyma i… ma rację. Bo piłka nożna to nieustanna weryfikacja pracy. Tydzień w tydzień. Od zera do bohatera, a potem znowu z nieba do piekła. Taką właśnie drogę przebył przez ledwie kilka dni nowy-stary trener VfB Stuttgart – Huub Stevens. Po ubiegłotygodniowej wygranej we Freiburgu aż 4:1 w Szwabii zapanował optymizm. Odszedł Veh i zabrał ze sobą pecham, a teraz będzie tylko lepiej. Ale na razie nie jest. Na arenę Mercedesa przyjechał rywal – jak się później okazało – z proroczym wynikiem w nazwie. 0:3 po 20 minutach, hattrick Choupo-Motinga, trzy stracone gole po stałych fragmentach i Stuttgart nie musi się już w tabeli oglądać za siebie, bo niczego i nikogo poza drugoligową otchłanią już tam nie zobaczy…
Stevens przed meczem…
Stevens w trakcie meczu…
Stevens po meczu. Gdyby wzrok mógł zabijać…
Stuttgart i Hamburg to od jakiegoś czasu bundesligowe dzieci specjalnej troski. Źle zarządzane finansowo i personalnie, z rozbuchanymi budżetami płacowymi niewspółmiernymi do jakości prezentowanej na boisku. Na poziomie czołówki Bundesligi pozostały w obu przypadkach jedynie aspiracje. Na gaże dla zawodników oba kluby wydają między 30 a 40 mln € rocznie i plasują się z tymi stawkami w górnej połówce tabeli Bundesligi. Nic dziwnego, że i jedni, i drudzy rokrocznie wykazują spore finansowe straty. Gaże to jedno, opłacanie zwalnianych trenerów i dyrektorów sportowych to drugie. Sportowa degrengolada Stuttgartu zaczęła się od sezonu 2012/2013. Z powodu ciężkiej sytuacji finansowej klubu Stuttgart nie szalał na rynku transferowym. Najbardziej znaczącym zakupem był pozyskany z rumuńskiej Pandurii, obdarzony świetnymi stałymi fragmentami Alexandru Maxim, za którego zapłacono 1,5 mln €. Drużyna Bruno Labbadii coraz bardziej popadała w marazm i osuwała się w ligowej tabeli. Ze zespołu rokrocznie walczącego o pucharu przeistaczała się coraz bardziej w ligowego średniaka, dryfując coraz mocniej w dół tabeli. Tajemnicą poliszynela były też niezbyt dobre relacje Labaddii z zespołem, co z kolei przekładało się na niechęć do trenera ze strony publiki. Labbadii często puszczały nerwy, kłócił się ze wszystkimi na około – z piłkarzami, fanami, prasą, a nawet z przełożonymi. Jego napady złości na konferencjach i pretensje do wszystkich porównywane były nawet do słynnej konferencji Giovanni Trapattoniego z roku 1998, kiedy to łamaną niemczyzną pomieszaną z angielsko-włoskimi wstawkami jechał on równo z trawą po swoich zblazowanych gwiazdach. Mimo to, na koniec sezonu Stuttgart zajął bezpieczne 12. miejsce, z ponad 40-punktowym dorobkiem. Cierpliwość do Labbadii skończyła się jednak z początkiem sezonu 2013-2014, kiedy to z pierwszych siedmiu meczów sezonu jego zespół wygrał ledwie raz – w pierwszej rundzie Pucharu Niemiec z Dynamem Berlin, a w międzyczasie odpadł w eliminacjach LE z chorwacką Rijeką i przegrał trzy pierwsze ligowe mecze. Karuzela trenerska nabrała pędu. Miejsce Labbadii dość niespodziewanie zajął niedawny piłkarz VfB – Thomas Schneider, ale i on – pomimo obiecującego początku – nie zbawił dumnych Szwabów (z 23 rozegranych meczów przegrał aż 12) i w marcu musiał pakować manatki. Zastąpił go doświadczony wyga – Huub Stevens. Obejmował 15. zespół w tabeli z kompletnie rozstrojoną defensywą z jednym tylko zadaniem – utrzymać Bundesligę dla Stuttgartu. Zadanie wykonał (choć w dużej mierze dzięki nieudolności Brunszwiku, Norymbergi i Hamburga, bo 32 punkty w poprzednich sezonach rzadko kiedy dawały utrzymanie), znacząco ograniczył liczbę traconych goli i w podzięce otrzymał… kwiaty na pożegnanie z klubem. Jego krótkoterminowy kontrakt nie został przedłużony, bo Bobic był już po słowie z ubóstwianym nad Neckarem Arminem Veh, który właśnie żegnał się z Eintrachtem, bo jak sam uznał, nie był w stanie nic więcej z tym zespołem osiągnąć, ponad to, co już z nim zrobił. Veh zabrał się za robotę pełen wigoru i zapału. W okresie przygotowawczym testował najróżniejsze taktyki i ustawienia swojego zespołu, powtarzał, że chce, aby jego drużyna miała przygotowane kilka wariantów taktycznych, z których płynnie będzie korzystać w czasie meczów. Sądząc po wynikach i samej grze VfB (zwłaszcza defensywnej) nie jestem jednak przekonany, że zespół pojął w odpowiednim stopniu choć jedno ustawienie… W końcu po 12 ligowych meczach, z których udało się przegrać siedem, Veh rzucił ręcznik. Stwierdził, że odchodzi, bo drużyna ma… pecha, a on nie jest w stanie tego pecha odwrócić. W myśl powiedzenia, że najbardziej podobają nam się te piosenki, które już znamy, znowu sięgnięto więc po Stevensa, co tez pokazuje (nie)kompetencję ludzi odpowiedzialnych za kierowanie klubem i to, że pomysły na wyciągnięcie go z tarapatów chyba się wykończyły.
Nie tylko jednak żonglerka trenerami doprowadziła Stuttgart na samo dno ligowej tabeli. Swoje za uszami ma także kolejny „ulubieniec” stuttgarckich fanów, czyli Fredi Bobić. Od 2010 roku sprawował on pieczę nad polityką transferową i kierunkiem rozwoju klubu pełniąc z nim rolę dyrektora sportowego. Jedno trzeba mu obiektywnie zapisać na plus – klub raczej nie wydawał na transfery więcej, niż sam wygenerował ze sprzedaży zawodników. Dopiero przed bieżącym sezonem postanowiono nieco poluzować pasa i wydać blisko 10 milionów € na nowych zawodników, otrzymując w zamian ledwie 500 tys € od Lipska za transfer Raniego Khediry. Pytanie natomiast, czy pieniądze te zostały odpowiednio ulokowane, bo sprowadzony za 6 milionów € Kostić na razie rozczarowuje na całej linii, sprowadzenie Adama Hlouska na lewą obronę, to powielenie nieudanego schematu z Konstantinem Rauschem sprzed roku, Ginczek już z Norymbergi przyszedł z zerwanymi więzadłami i dopiero wraca do gry, a Oriol Romeu i Florian Klein to jedyni z całego zaciągu, którzy mają pewne miejsce w składzie, ale trudno powiedzieć, by wnieśli do zespołu coś nowego. Ogółem Bobić wydał na transfery od roku 2010 blisko 45 milionów €, ale najlepsze transfery zrobił albo za darmo (Shinji Okazaki, Christian Gentner, czy Ibrahima Traore), albo za grosze (Martin Harnik za 300 tys. €, Carlos Gruezo za 1 mln € i Alexandru Maxim za 1,5 mln €). Z transferów powyżej 2 mln € jedynie 4,5 mln € zapłacone za Vedada Ibisevicia można uznać za udane i zasadne. Z drugiej strony Bobić ma jednak też na koncie kilka dobrych transferów z klubu, które przyniosły klubowej kasie sporo grosza, jak np. sprzedaż Träscha do Wolfsburga za 9 mln € (!) do Wolfsburga, czy Leno za 8 mln € do Leverkusen, choć tez i kilka wpadek, jak oddanie Ermina Bicakcicia do Brunszwiku za jedyne 100 tys €, czy wspomnianego Okazakiego za 1,5 mln € do Mainz. W Stuttgarcie nie mieli pomysłu, gdzie go ustawić, a w Mainz Tuchel ustawił go na szpicy i zrobił z niego czołowego snajpera ligi. W wielu przypadkach Bobić utopił także sporo pieniędzy na zawodnikach, kupując ich drożej, by sprzedać taniej. Na Christianie Molinaro stracono blisko 2,5 mln, na Johanie Audelu i Marco Camoranesim także ponad 2 mln, a na Wiliamie Kvistcie nawet ponad 3. Listę można spokojnie poszerzać…
Fredi Bobić nie należał do faworytów stuttgarckich kibiców…
Bobić zadziwił także w lecie, kiedy to na stole leżało 15 milionów € od AS Monaco za Antonio Rüdigera. Piłkarza młodego, o kapitalnych warunkach fizycznych, podobno wielce utalentowanego, ale potwornie nierównego, popełniającego proste i kosztowne błędy, co biorąc pod uwagę jego pozycję – środkowego obrońcy – często przynosiło Stuttgartowi opłakane skutki. Bobić odrzucił jednak tę ofertę nie zważając na to, że klub jest zadłużony i niemal rokrocznie przynosi straty, bo jak stwierdził Stuttgart potrzebuje jakości w defensywie… Jaka ta jakość jest z Rüdigerem wystarczy zerknąć w tabelę na rubrykę ze straconymi golami, albo po prostu obejrzeć parę meczów Stuttgartu z bieżącego sezonu. Bobić zapewne spekulował na rozwój Rüdigera, który w jego mniemaniu zagwarantowałby klubowi jeszcze większy zysk w przyszłości. Ale przeszarżował. Gra chyba nie warta była poświęcenia 15 milionów…
Pisząc ostatnio o Augsburgu zwróciłem uwagę na fakt, że Weinzierl sprawia, iż piłkarze wznoszą się na wyższy poziom. Grają lepiej, niż graliby gdzie indziej. A w Stuttgarcie jest odwrotnie. Piłkarze przychodzą i… zapominają, jak się gra w piłkę, bądź z czasem znacząco obniżają loty. Konstantin Rausch grał w Hannoverze głównie jako lewy pomocnik, czasem jako lewy obrońca. Podawał, zdobywał bramki, kapitalnie bił stałe fragmenty gry. W Stuttgarcie zatracił wszystkie swoje atuty i czeźnie na ławce lub na trybunach. Kapitalnym ruchem Bobicia wydawał się być sprowadzony za niewielkie pieniądze z rumuńskiej Pandurii Alexandru Maxim. Początki miał trudne, ale w sezonie 2013/2014 rozkwitł, strzelał bramki i asystował. 7 goli i 12 asyst w 29 meczach to przecież kapitalny wynik. Wydawało się, że Stuttgart znalazł „10” na lata. Był jaskółką zwiastującą lepsze czasy dla VfB. Tymczasem w bieżącym sezonie zgasł całkowicie i ma problem już nawet nie z grą w podstawowym składzie, ale też z wejściem z ławki, a w ostatnim meczu przeciwko Schalke Huub Stevens nie zabrał go nawet do meczowej kadry. Znacznie więcej w Stuttgarcie obiecywano sobie także po Vedadzie Ibisevicu, który z każdym kolejny sezonem prezentuje się coraz gorzej, swoją stabilność w bramce zatracił gdzieś Sven Ulreich, który w bieżącym sezonie stracił nawet miejsce w składzie, w przeciętniactwo popadł w Stuttgarcie Moritz Leitner, uchodzący przecież w Dortmundzie za jeden z największych talentów niemieckiej piłki (inna sprawa, że w rozwoju na pewno nie pomagało mu rzucanie go po różnych pozycjach na boisku i robienie z niego na siłę skrzydłowego).
Trzeba też jednak uczciwie dodać, że Stuttgart, podobnie jak i Dortmund czy Schalke, ma ogromnego pecha do kontuzji ważnych zawodników. Taki Georg Niedermeier po kontuzji więzadeł na początku zeszłego sezonu zupełnie nie przypomina siebie sprzed urazu. Zresztą teraz też leczy uraz uda i w tej rundzie już nie zagra. Kontuzjowany niemal przez całą runde jest Ibisević, Abdellaoue przez rok pobytu w Stuttgarcie zdołał rozegrać w sumie ledwie 12 meczów, bo jedna kontuzja pogania u niego następną. O Ginczku już pisałem – chwilę potem, gdy się okazało, że zamienia Norymbergę na Stuttgart, zerwał więzadła w kolanie i do tej pory nie może dojść do formy uprawniającej go do grania na poziomie Bundesligi. Mało który zespół radziłby sobie bez trzech najlepszych środkowych pomocników. Z konieczności zatem na szpicy grywać musi skrzydłowy Martin Harnik.
Widać zatem, że problemy Stuttgartu nie zaczęły się ani dziś, ani wczoraj, a obecna pozycja w tabeli jest odwzorowaniem postępującej w czasie gangreny. Co gorsza, niemieccy eksperci komentujący bieżące wydarzenia w Bundeslidze nie zostawiają na zespole suchej nitki. Walka? Silna wola? Nie ma! Tak o sytuacji w Stuttgarcie pisze na łamach sport1.de felietonista i były piłkarz (mistrz świata z 1990 roku) także Stuttgartu – Thomas Berthold. Goście zebrani w niedzielnym Doppelpassie zgodnie podkreślali, że w Stuttgarcie jeszcze nie wszyscy pojęli powagę sytuacji i postępują wg (jakże nam -Polakom bliskiej) zasady – Eee tam, jakoś to będzie… W Niemczech coraz popularniejsze w mediach jest przekonanie, że tym razem Traditionsvereine się nie wywiną i nie oszukają po raz wtóry przeznaczenia. Werder, HSV lub VfB – powszechna opinia jest taka, że kogoś z tej trójki dopadnie los i za rok zagra na zapleczu BL. Zatrudnienie Stevensa komentowane jest jako chęć powrotu do solidnej defensywy (Stuttgart i Brema mają najwięcej straconych goli w lidze – po 31). W zeszłym roku, kiedy sytuacja wyglądała równie marnie, w analogicznym momencie sezonu VfB miało na koncie o 5 bramek straconych mniej), a w zasadzie do „stevensywy”, jak określa się często pomysł na grę starego Huuba. Efekt póki co marny – 5 straconych goli w 2 meczach chluby zespołowi nie przynosi, tym bardziej, jeśli przeanalizuje się gole stracone przez Stuttgart w spotkaniu z Schalke. W poniedziałkowym wydaniu Spieltagsanalyse Thomas Helmer, Stefan Schnoor i Peter Neururer pokazali czarno na białym, jak wielki bałagan panował w tym meczu w szeregach gospodarzy, gdy przyszło im się ustawiać przy stałych fragmentach gry dla gości. Do krycia Choupo-Motinga oddelegowano napastnika Harnika, a Rüdiger krył w tym czasie w zasadzie własny cień… Dzisiaj Mikołajki, więc rozdawaliśmy prezenty – tak brzmiały pierwsze słowa Stevensa na konferencji prasowej. Choć nie musiał w zasadzie nic mówić. Jego mina mówiła więcej niż 1000 słów.
Jest jednak jedna rzecz, która może napawać względnym optymizmem na przyszłość, choć niekoniecznie na tę najbliższą. Stuttgart ma bardzo zdolną młodzieży i pozwala jej się wykazywać na boisku. Parę środkowych obrońców tworzyli w sobotę 21-letni Rüdiger z 18-letnim Baumgartlem. W II linii obok doświadczonego Gentnera biegali 19-letni Gruezo, 22-letni Leitner i 18-letni Timo Werner. Fajne, chwalebne, pytanie tylko, czy młodzi są w stanie udźwignąć na swoich barkach ciężar walki o utrzymanie. Bo nie ma się co oszukiwać, VfB ma w tym sezonie tylko jeden cel do osiągnięcia, a przeznaczenia nie da się oszukiwać w nieskończoność…