Dortmundzki Shire w opałach

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Pisałem o tym kiedyś na twitterze, a teraz powtórzę. Częstokroć obserwując co się dzieje w tym sezonie z Borussią Dortmund mam wrażenie, że Uli Hoeneβ zabrał ze sobą do więzienia laleczkę voodoo przystrojoną w strój BVB i kiedy mu się nudzi, kiedy tak leży sobie przed snem na swojej wygodnej więziennej pryczy, to wymyśla co rusz to nowe czarne scenariusze dla BVB i wbija z niekłamaną satysfakcją w ową laleczkę szpilki. Inaczej nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć ogromu pecha i zdarzeń losowych, jakie spadają w tym sezonie na Czarno-Żółtych.

Przestrzelone transfery można jeszcze zrzucić na karb braku odpowiedniego rozeznania rynku, względnie niespójnej wizji Kloppa co do taktycznego funkcjonowania zespołu po odejściu Lewandowskiego i przy kontuzji Gündogana.  Ale o tym, czy transfery wypalą czy nie decyduje też szczęście. Czasem bierze się Kagawę za 300 tysięcy z Japonii, po którym nikt nie spodziewa się niczego wielkiego, a czasem wydaje się 40 milionów na Ramosa, Immobile i Gintera, których potem sadza się na ławce, bo w trudnych dla zespołu chwilach grają ci, do których ma się największe zaufanie. Lewandowski za 4,5 miliona przeobrazi się w jednego z najlepszych napastników na świecie, a Mkhitaryan za blisko 30 będzie rozczarowywał niemal w każdym spotkaniu. Tak z ręką na sercu jednak – kto z Was wiedział w chwili podpisywania umów z Immobile czy Mkhitaryanem, jaki los czeka ich w Dortmundzie? Kibic zawsze jest w tej dobrej sytuacji, że ocenia post factum. Dyrektor sportowy musi strzelać trochę w ciemno. Raz wyjdzie, innym razem nie…

Weidenfeller – Piszczek, Hummels, Sokratis, Schmelzer – Bender, Gündogan – Mkhitaryan, Kagawa, Reus – Aubameyang – jeśli uznamy, że na dany moment jest to optymalny i najsilniejszy skład, jaki Klopp mógłby posłać w bój, to okaże się, że z tego grona tylko Aubameyang i Piszczek nie zmagali się w bieżącym sezonie z poważniejszymi urazami. Co gorsza, kontuzje dotykają najwazniejszych zawodników Borussii, takich, którzy tworzą jej kręgosłup, czyli Hummelsa, Sokratisa, Bendera, Gündogana, Kagawę, czy Reusa, a liczone są one nie w dniach, a w najlepszym wypadku w tygodniach lub nierzadko nawet w miesiącach. Kiedy po meczu LM przeciwko Galatasaray zdziwieni dziennikarze pytali Kloppa, czemu posłał na ten mecz identyczny skład, jak na wcześniejsze spotkanie ligowe z Bayernem, które przecież kosztowało jego piłkarzy mnóstwo sił, mając w perspektywie arcytrudny i niezwykle istotny mecz z Gladbach, Klopp odpowiedział, że to, czego jego zespół teraz najbardziej potrzebuje, to stabilizacja. Niestety, stabilizacji nie ma. Dwa kolejne mecze i dwie kolejne kontuzje  – najsolidniejszego z obrońców – Sokratisa i najważniejszego gracza dla ofensywy – Reusa.

Po meczu z Paderborn dortmundczykom doszła kolejna wymówka do ich garbatej doli w tym sezonie. Sędzia Wolfgang Stark otrzymał za to spotkanie od kickera notę 5,5, czyli absolutnie beznadziejną i trzeba powiedzieć, że zasłużenie, bo w sposób ewidentny wypaczył wynik tego meczu. Kiedy zobaczyłem tę sytuację w powtórce, to sam się wystraszyłem. Powinienem był pokazać Bakalorzowi czerwoną kartkę… – kajał się Stark po meczu. Zastanawiam się natomiast, czy widział też powtórkę gola zdobytego w sposób absolutnie prawidłowy przez Grosskreutza na 3:1, którego nie uznał przez rzekomą pozycję spaloną Kevina. Powtórki pokazały wyraźnie, że o żadnym ofsajdzie mowy być nie mogło. Kibice Dortmundu dostali do ręki kolejny argument na potwierdzenie swojej tezy, że Stark jest sędzią, który wyjątkowo nie lubi BVB. Po twitterze krążyła ostatnio starkowa „lista wstydu” z meczami BVB, w których arbiter ów na przestrzeni ostatnich 6 lat ewidentnie krzywdził zespół z Dortmundu. Czas na update.

stark

Stark dla Dortmundu jest tym, kim Małek był dla Wisły, albo Borski dla całej ligi…

Ale to oczywiście nie jest tak, że wszystko można zgonić na pecha. Przecież w sobotę BVB nie mierzyło się z potentatem. Do przerwy wszystko układało się gładko. W normalnych okolicznościach przyrody Borussia prowadząca do przerwy mecz 2:0 skończyłaby go wynikiem 4:0. Nawet sędzia nie dałby rady niczego popsuć. Tymczasem w sobotę nie potrafiono sobie poradzić ze skromnym i wyszydzanym beniaminkiem, na którego wciąż jeszcze w Bundeslidze patrzy się jednak z przymrużeniem oka. Przegrać w Kolonii, gdzie  potrafią wygrać nawet słabe zespoły z Freiburga czy Berlina, ulec u siebie Hamburgowi (!, a nawet !!!), czy niby solidnemu Hannoverowi, którego jednak co silniejsze drużyny leją jak chcą i kiedy chcą, stracić u siebie punkty z fatalnym w tym sezonie Stuttgartem… Za dużo tego, jak na jedną rundę. Zdecydowanie za dużo.

Odnoszę jednak wrażenie, że w Dortmundzie problem jest znacznie poważniejszy niż wyniki, kontuzje czy pomylone transfery. Watzke może upiększać rzeczywistość, wygłaszać okrągłe (choć trzeba mu oddać, że i płomienne zarazem) formułki na zebraniu akcjonariuszy, zapewniać, że już niedługo BVB wróci na właściwy kurs, wbijać szpile Bayernowi (Jedni cieszą się sympatią, inni sukcesami), ale coraz więcej fałszywych dźwięków dobywa się z tej dortmundzkiej harmonii. To, że instrument nie stroi, widać na pierwszy rzut oka. Pytanie natomiast, czy to na pewno tylko i wyłącznie kwestia nastrojenia, czy może jednak pewne części owej harmonii przestały wytrzymywać próbę czasu…

Muszę przyznać, że uwielbiam Kloppa. To mój trenerski ideał. Uwielbiam jego menelski styl, kontrastujący ze sweterkami Guardioli, uwielbiam jego konferencje i ataki na dziennikarzy przeplatane szelmowskim uśmiechem, uwielbiam jego mowę ciała podczas meczów, sposób, w jaki rozgrywa mecze wraz z zespołem. Tak, to trener z mojej bajki. To przez niego trochę podświadomie trzymam kciuki za BVB mimo deklarowanej neutralności i ewentualnej słabości wobec Borussii Mönchengladbach. Przez Piszczka i Błaszczykowskiego też, ale głównie przez Kloppa. I chciałbym go oglądać w Bundeslidze jak najdłużej, jeśli to możliwe, to zawsze. Wszelkie dotychczasowe próby nagabywania go o przyszłość zbywane były przez niego żarcikami. Kiedy w 2012 przedłużał umowę z BVB do roku 2018 żartował, żeby nikt do tego momentu nawet nie wykręcał do niego numeru, bo do końca kontraktu on nie zamierza się z Dortmundu nigdzie ruszać. Mamy rok 2014 i dziś słowa Kloppa brzmią już nieco inaczej: Anglia to jedyne miejsce, w którym mógłbym pracować po zakończeniu pracy w Dortmundzie, a to dlatego, że znam trochę język. Jeśli ktoś do mnie w tej sprawie zadzwoni, to będziemy mogli o tym porozmawiać. Brzmi niewinnie, prawda? Ale do tej pory Klopp unikał nawet tak niepozornych zdań o swojej przyszłości, stąd nic dziwnego, że już następnego dnia po ukazaniu się tej wypowiedzi w prasie można było znaleźć artykuły łączące go z Liverpoolem. Zakładam, że to oczywiste brednie, ale ruch w interesie się zaczął a jego nazwisko będzie teraz kursować przy okazji każdego chwiejącego się stołka wśród największych klubów BPL. Czy o to chodziło Kloppowi? Z tą wypowiedzią komponuje się także w pewien sposób wrzawa (kompletnie nieadekwatna do okoliczności) powstała wokół Gündogana, który kilka dni temu powiedział w tureckiej telewizji, że swego czasu miał ofertę z Realu i nie trafił tam przede wszystkim dlatego, że BVB zablokowała ten transfer, ale też dlatego, że sam nie czuł się w pełni gotowy na taki transfer. Dodał także, iż nigdy nie ukrywał swych zamiarów dotyczących chęci sprawdzenia swoich sił za granicą. Rozmowę tę podchwycił angielski „Manchester Evening Standard” (ktoś w ogóle słyszał o takim tytule?), dodał od siebie, iż Gündogan miał już podpisaną umowę przedwstępną z Realem i rozpoczęła się afera, a wielu kibiców BVB zdążyło już swego niedawnego idola odsądzić od czci i wiary. A przecież on powiedział tylko, że chciałby kiedyś spróbować swoich sił gdzieś indziej. Tak samo jak Klopp…

kloppo

I jak tu go nie wielbić?

Osadźmy jednak te wypowiedzi w szerszym kontekście.  Przypomnijmy sobie nieudane facebookowe oświadczenie Marco Reusa odnośnie swoich planów, które miało uspokoić nastroje wśród dortmundzkich kibiców, a jeszcze bardziej podsyciło spekulacje o transferze do Bayernu, nie zapominajmy, że Götze i Lewandowski opuścili klub będąc na szczycie. Ponadto Dortmund niemal otwarcie szuka następcy Weidenfellera, a Niemcy aż huczą od plotek, że do BVB trafi po sezonie Zieler, który w swoim kontrakcie obowiązującym do 2017 roku ma klauzulę wykupu w okolicach 8-9 mln €, a do tego należy dodać planowany koniec kariery przez Kehla. Być może zatem te błahe wypowiedzi Kloppa i Gündogana, czy oświadczenie Reusa nie są tak do końca przypadkowe? Być może znaczą więcej niżbyśmy sądzili? Być może oni sami czują, że autorski projekt ich trenera (najświetniejszego ze świetnych) dochodzi powoli do swojego końcowego stadium? Być może kibice BVB powinni już szykować się na rewolucję, bo ewolucja w zasadzie dobiegła końca?

Reus to świetny piłkarz. Ale ja się nigdzie nie wybieram. Jeszcze tu trochę zostanę! Tak zareagował Franck Ribery na pogłoski łączące Marco Reusa z Bayernem. Widzicie różnicę? Z Dortmundu piłkarze odchodzą w szczytowym okresie swoich karier, z Bayernu wtedy, kiedy znudzi im się siedzenie na ławce. Z Dortmundu odchodzi się opromienionym dopiero co odniesionym sukcesikiem, do Bayernu przychodzi się święcić wielkie triumfy. W Dortmundzie to gwiazdy decydują, gdzie będą kontynuować swoją karierę, a w Monachium to do klubu należy ostatnie słowo w kwestii poszczególnych zawodników i to on decyduje, kiedy i czy w ogóle wypuścić w świat Mandzukiciów i Kroosów.  Miną lata, zanim uda się (o ile w ogóle kiedykolwiek się uda) te proporcje wyrównać. Stąd tak ważna dla przyszłości BVB będzie decyzja Marco Reusa. Może ona bowiem stworzyć precedens, jakiego współczesny niemiecki futbol jeszcze nie zna. Marco może stać się jaskółką, która wiosny co prawda od razu nie uczyni, ale da czytelny sygnał pozostałym graczom BVB, że w Dortmundzie jest jednak szansa na zmontowanie kolejnej Drużyny Pierścienia, która pewnego dnia znów pojawi się u wrót bawarskiego Mordoru i spróbuje go zgładzić. Tyle tylko, że dzielny Blond-Hobbit nie może przejść wcześniej na stronę Saurona, a Gandalf Biały odfrunąć na Wyspy szlifować angielski…