Hitz – Stafylidis, Klavan, Callsen-Bracker, Verhaegh – Baier, Kohr – Werner, Altintop, Esswein – Caiuby. Nawet gdyby mnie ktoś wybudził z głębokiego snu pośrodku nocy, to jedenastkę Augsburga mam tak wbitą w głowę, że wyrecytowałbym ją momentalnie i bez zająknięcia. Nie dlatego, że jestem kibicem FCA, a dlatego, że poza drobiazgami nic tam w zasadzie od dwóch lat się nie zmienia. Marwin Hitz broni, jak bronił (no może trochę słabiej, niż wcześniej), Rangnar Klavan, Jan-Ingwer Callsen-Bracker i Paul Verhaegh tworzą defensywę, Daniel Baier rządzi w środku pola, po skrzydle hula Tobias Werner mając obok Halila Altintopa i nawet napastnika z prawdziwego zdarzenia jak brakowało, tak nadal brakuje. Cała siódemka od ponad 2 lat – jeśli tylko jest zdrowa i nie pauzuje za kartki – tworzy kręgosłup ekipy dowodzonej przez Weinzierla. Do niedawna pisano w Niemczech, że to wielka siła Augsburga, bo zespół ma wypracowane schematy, a zawodnicy rozumieją się na boisku w ciemno. Dzisiaj nikt już tak nie pisze. Dziś wszyscy w Niemczech zwracają uwagę na to, że to rywale grają w ciemno z Augsburgiem. Każdy ich już dokładnie prześwietlił i wie, jak zneutralizować ich najsilniejsze strony. I nie jest to żaden wyszukany plan. Wystarczy po prostu oddać im piłkę… – Wiedzieliśmy, że Augsburg ciągle próbuje grać szybko przez skrzydła i szuka luk za linią defensywną przeciwnika, by później szybkim diagonalnym podaniem stworzyć zagrożenie pod bramką. Byliśmy na to przygotowani. Pozamykaliśmy nasze boki, asekurowaliśmy tamte strefy i atakowaliśmy agresywnie na naszej połowie zawodnika z piłką – tak oto Dirk Schuster sprzedał w prasie przepis na ogranie Augsburga. Przeciwko FCA nie trzeba nawet za bardzo umieć grać w piłkę, by wygrać. No bo jak inaczej odczytać pomeczową statystykę, w której Augsburg oddaje 20 strzałów w kierunku bramki (z czego naprawdę groźne może ze dwa), ma 72% posiadania piłki, wymienia między sobą 500 podań przy ledwie 115 rywala, a wystarczą dwa stałe fragmenty gry i przegrywa mecz 0:2? A tak na marginesie i zbaczając na chwilę z tematu – 115 podań przez cały mecz. 1,27 podania na minutę, czyli mówiąc inaczej ledwie 5 podań w ciągu każdych 4 minut meczu. Aż trudno uwierzyć, że można w ten sposób wygrać mecz.
Ale wróćmy do Augsburga. Jeszcze nigdy FC w swojej króciutkiej przygodzie z Bundesligą nie zanotował tak złego startu. Nawet w sezonie 2012-2013, kiedy to do ostatniej kolejki musiał dramatycznie walczyć o utrzymanie, miał po 9. kolejkach o punkt więcej na koncie niż obecnie. Po zawodnikach widać, że nie bardzo wiedzą, co się dzieje. Wychodzi taki Daniel Baier do dziennikarzy (który – jak skrupulatnie odnotowuje niemiecka prasa – poświęca im po meczach z reguły nie więcej niż 2-3 minuty) i przez 12 minut opowiada – stosując najróżniejsze figury retoryczne – że zupełnie nie wie, co ma powiedzieć, robiąc jednocześnie wszystko, by jak najszerszym łukiem omijać hasło Abstiegskampf (walka o utrzymanie). Z kolei Paul Verhaegh nie ma problemów z nazywaniem rzeczy po imieniu i mówi wprost, że jedyne, na co klub może w tym sezonie liczyć, to właśnie utrzymanie w lidze. Grający jako napastnik Caiuby narzeka, że zespół nie strzela goli (!), a bramkarz Hitz dodaje, że gol na 0:2 ich zablokował, choć przecież sam mógł się chyba przy obu straconych golach lepiej zachować. Pomieszanie z poplątaniem. Póki co, każdy interpretuje sytuację, w jakiej znalazł się klub, po swojemu. To nie jest język drużyny zdeterminowanej w dążeniu do jednego konkretnego celu.
Ale to nie jedyny problem Augsburga. Hitz 28 lat, Klavan 30, Callsen-Bracker 31, Verhaegh 32, Baier 31, Werner 30, Altintop 33… Na warunki Bundesligi to kadra dinozaurów. Po Darmstadt (średnia wieku jednego piłkarza to 27,3 lata) i obok Hamburga (26,3) Augsburg ma średnio najstarszą kadrę w lidze (26,2). Należy jednak pamiętać, że ani Darmstadt, ani Hamburg nie grają w europejskich pucharach, więc i obciążenia mają mniejsze, a na dodatek ani ławka Augsburga nie jest zbyt szeroka, ani Weinzierl nie należy do mistrzów rotacji. W niedzielę mecz, w poniedziałek regeneracja, we środę wylot, we czwartek mecz, powrót w piątek, w niedzielę kolejny mecz – zabójczy rytm dla „podstarzałej” drużyny, która na dodatek tkwi w marazmie. Na to samo przecież narzekał rok temu Jürgen Klopp. Nie skarżył się na pecha i kontuzje. Doskwierał mu brak czasu na porządny trening. Weinzierl stoi teraz przed identycznym problemem, nawet nie ma kiedy „zresetować ustawień” i wgrać zespołowi nowego „patcha”.
Mina Weinzierla mówi, że w Augsburgu póki co jest daleko od ok… (zdj. kicker)
A propos Weinzierla. Jeszcze do niedawna niemal noszono go w Augsburgu na rękach. Dwa ostatnie sezony przyniosły małemu klubowi z zachodniej Bawarii chwałę i splendor, a Weinzierla wymieniano w gronie kandydatów do objęcia największych niemieckich klubów. Przecież nie dalej jak w lecie chciało go Schalke. To z nim pierwszym Heldt podjął rozmowy, a nie z Breitenreiterem. Weinzierlowi zabrakło chyba wówczas odwagi, by wziąć byka za rogi. Wolał zostać w spokojnym i nie mającym zbyt ambitnych celów Augsburgu. Chciał skonsumować to, co upiekło się mu się z do spółki z Reuterem na wiosnę – tort z napisem „Liga Europy”. Pierwsze łyżeczki nie smakują jednak zbyt dobrze. Torcik wyszedł mdły, a jego posmak zostaje na podniebieniu tak długo, że rzutuje negatywnie na smak codziennych potraw. Los jednak to figlarz i postanowił zapytać Weinzierla raz jeszcze, czy pewien jest tego, że woli sczeznąć na augsburskiej mieliźnie, miast wypłynąć na szerokie wody. Dyrektor sportowy Borussii Mönchengladbach – Max Eberl nawet nie krył się specjalnie z tym, że właśnie w Weinzierlu dostrzega idealnego kandydata na następcę żegnającego się w niezbyt elegancki sposób z Borussią Luciena Favre’a. Dawał w prasie sygnały, że jest gotów do rozmów i z Weinzierlem, i z Augsburgiem. Ale Weinzierl znów milczał. Nie wziął losu w swoje ręce. Poszedł na łatwiznę zasłaniając się obowiązującym kontraktem. Ciekaw jestem, co dziś dzieje się w jego głowie. Ciekaw jestem, czy los da mu trzecią szansę. Jeśli tak, będzie to oznaczało, że Markus to życiowy farciarz, ale nie można takiego scenariusza wykluczyć. Bo jeśli Eberl faktycznie ma do niego przekonanie, to spokojnie poczeka. Spieszyć się nie musi, przecież „Schubidu” lub jak kto woli „The Interims One” (takie ksywki niemiecka prasa nadała nowemu trenerowi Gladbach – Andre Schubertowi) wykonuje kapitalną robotę i Eberl zaczyna w mediach przebąkiwać, że interregnum może potrwać nawet i do lata. A kibice w Augsburgu są coraz bardziej zniecierpliwieni. Po ostatnim meczu z Darmstadt zespół opuszczał płytę boiska przy akompaniamencie przeraźliwych gwizdów. Czegoś takiego w Augsburgu nie było od dawna. Jeśli Weinzierl szybko nie ugasi pożaru, Stefan Reuter będzie musiał działać, bo presja mediów i kibiców będzie tylko narastać. Pytanie tylko, jak tu myśleć o powstaniu z kolan, skoro we czwartek trzeba jechać do Holandii na mecz z Alkmaar w Lidze Europy, a w niedzielę stawić czoła Borussii Dortmund na tradycyjnie wypełnionym po brzegi Signal Iduna Park…
Zresztą nie tylko nad Weinzierlem niebo nagle poczarniało. Obrywa się też i Reuterowi, co pokazuje, że w sporcie zawodowym, a w piłce w szczególności, jak w żadnej innej dziedzinie życia najłatwiej burzy się pomniki. Bo to przecież Reuter do spółki z Weinzierlem uchodzili do niedawna za duet wręcz doskonały. To ich stawiano sobie za wzorzec, pisano, że tak właśnie powinna wyglądać modelowa współpraca dyrektora sportowego z trenerem. Obaj dostawali nagrody i wyróżnienia. A dziś ci sami dziennikarze, którzy jedli Reuterowi do niedawna z ręki piszą, że zawalił okienko transferowe i stąd biorą się też problemy zespołu. 20 mln €, jakie spadło mu z nieba za transfer Baby do Chelsea, nie zostało w opinii lokalnej prasy odpowiednio zainwestowane. Reuterowi zarzuca się zbyt „defensywną” postawę na rynku transferowym, nie zważając zupełnie na to, że Augsburg dysponuje drugim najmniejszym budżetem w lidze, a sam Reuter zapowiadał, że środki z transferu Baby w dużej mierze pójdą na rozwój infrastruktury stadionowej. Z drugiej jednak strony można faktycznie się zastanowić, czy wydanie blisko 13 mln € na graczy pokroju Koo, Maxa, Stafylidisa czy Kohra sprawiło, że drużyna jest lepsza niż była… Wygląda na to, że Reuter i Weinzierl padli ofiarami własnych sukcesów. Rozpieścili swoich fanów dwoma sezonami absolutnie ponad stan i kiedy teraz zespół gra mniej więcej na miarę swoich skromnych możliwości, trybuny WWK-Stadionu pustoszeją już w przerwie meczu. A przecież wieloletni szef FCA – Walther Seinsch powtarzał zawsze, że corocznym celem Augsburga jest bycie w 20-tce najlepszych drużyn w Niemczech. W 20, nie w 18, co oznacza, że chwilowa wizyta w 2. Bundeslidze też jest wkalkulowana w augsburską dolę.
Nie wiem, czy Reuter ociera łzę, czy dłubie w nosie, w każdym razie czas się brać za robotę… (zdj. Augsburger Allgemeine)
Jest jednak dla Augsburga światełko w tunelu. Cofnijmy się do sezonu 2012/2013 i uwierzmy w magię liczb. Dość niespodziewanie na 5. miejscu na koniec sezonu ląduje SC Freiburg i kwalifikuje się tym samym do europejskich pucharów. Tam nie idzie mu za dobrze i europejską przygodę SC kończy zajęciem trzeciego miejsca w grupie. Udział w rozgrywkach pucharowych wychodzi klubowi bokiem w Bundeslidze. Po 9 kolejkach Christian Streich i jego chłopcy mają na koncie ledwie jedno zwycięstwo i z 5 punktami na koncie pałętają się gdzieś w ogonie tabeli. Dopiero odpadnięcie z LE sprawia, że Die Braisgauer stopniowo odzyskują równowagę i zaczynają mozolnie odrabiać straty, by na koniec sezonu wygrzebać się na 14. miejsce w tabeli i bardzo pewnie utrzymać się w lidze (nad miejscem barażowym Freiburczycy mieli aż 9 punktów przewagi).
A teraz zamieńcie 2012/2013 na 2014/2015, zamiast Freiburga wstawcie Augsburg i obserwujcie dalszy rozwój sytuacji w Bundeslidze…