Czekałem na mecz Borussii z Bayernem z niecierpliwością. Pewnie jak każdy fan Bundesligi, czy w ogóle fan piłki. Chciałem zobaczyć widowisko, gole, jakieś dzikie 5:4… Przed takim meczem zawsze myśli się w kategoriach emocjonalnych, spodziewa się czegoś nadzwyczajnego. Ale nie tylko ja tak miałem. Patrzyłem na typy niemieckich ekspertów i oni także czekali na fajerwerki i grad goli. 1:3, 2:2, 3:2, 2:1… Prasa niemiecka, podobnie zresztą jak i polska, reklamowała ten mecz jako pojedynek supersnajperów. To Lewandowski i Aubameyang mieliby być tymi, którzy pociągną za spusty pistoletów i odpalą kolejne pociski w kierunku rywala. Spodziewano się jednego zabitego, a wyszło tak, że mamy dwóch draśniętych. Draśniętych tak delikatnie, że PZU nie miałoby żadnych podstaw do wypłacenia odszkodowania za uszczerbek na zdrowiu. Miały być grzmoty na miarę „rumble in the jungle” między Foremanem a Alim, a wyszła mistrzowska partia szachów Karpowa z Kasparowem. Zawiedzeni?
Postronni obserwatorzy faktycznie odczuwają zawód. Po sobocie wiele moich rozmów ze znajomymi rozpoczynało się od ich słów: „Eee, ale mecz to słaby był, nie?”. I nie wiem tak naprawdę, co im odpowiedzieć, bo jak sobie teraz tak na chłodno analizuję, czego faktycznie powinniśmy byli po tym meczu oczekiwać, to wychodzi mi, że właśnie tego, co zobaczyliśmy. Wiadomo, po meczu każdy mądry, a przed meczem wszyscy głupi, ale czego innego można było oczekiwać po starciu taktycznych świrusów jak nie klicznu? Tym bardziej, że przecież – pozostając w terminologii bokserskiej – challenger już doskonale wiedział z autopsji, że pójście na otwartą wymianę ciosów z mistrzem, może się skończyć pięcioma podbródkowymi, po których momentalnie gaśnie światło. Doskocz, przypieprz, odskocz! – mawiał kiedyś Feliks „Papa” Stamm. Maksyma wiecznie żywa, nie tylko w boksie. Bo nie wiem, czy ktokolwiek opisałby lepiej i zwięźlej to, co uwielbiał ordynować swojej Borussii kilka lat temu Jürgen Klopp. I tak właśnie w sobotę próbowała grać Borussia. W pierwszej połowie doskakiwała, przypieprzała i odskakiwała, w drugiej głównie doskakiwała i odskakiwała, bez fazy przypieprzenia. Być może zabrakło sił, by wytrzymać tempo mistrza. Ale utrzymała się na nogach, ani razu nie padła na deski, co najwyżej raz się mocniej zachwiała (poprzeczka po strzale Vidala).
Na pozór nic wielkiego się nie wydarzyło. Remis to oczywiście wynik korzystny dla Bayernu. Osiągnęli to, po co przyjechali. Przecież tuż po meczu z Mainz Rummenigge mówił w mediach, że jadą do Dortmundu, BY NIE PRZEGRAĆ. Nie po to, by wygrać, a by nie przegrać. Ten punkcik znacząco przybliża ich do tytułu mistrzowskiego. Kolejnego i historycznego, bo czwartego z rzędu, czego jeszcze nikt przed nimi w Bundeslidze nie dokonał. Mistrz po prostu przyjechał po swoje i swoje zrobił, ba, jeśli ktoś miał ten mecz wygrać, to prędzej on niż pretendent. I mam rozdwojenie jaźni. Bo lekkie rozczarowanie Borussią miesza mi się z zachwytem nad Tuchelem. Jak to możliwe?
Gdzieś w głębi duszy każdego Polaka siedzi tęsknota za ruszeniem z szabelkami na czołgi. Mamy w sobie taki straceńczy gen, który gna nas na spotkanie z katastrofą. Rzadko potrafimy na chłodno oszacować, czy gra jest warta świeczki. Można właśnie dlatego czekałem, aż BVB w drugiej połowie ruszy resztkami sił na przyjezdnych, postawi wszystko na jedną kartę i da sobie szasnę na wygraną w tym spotkaniu, a co za tym idzie i na mistrzostwo. Tak wbrew zdrowemu rozsądkowi. I byłem zawiedziony, że nie doczekałem się ataku dortmundzkich kamikadze na przyjezdnych. Bo przecież skoro istnieje cień szansy, to czemu z niej nie skorzystać?
Popatrzcie na Tuchela. To facet, który sprawia wrażenie kontrolującego każdą swoją wypowiedź i każdy gest. Ba, jestem przekonany, że on nawet kontroluje swoje… wybuchy. Wie doskonale, kiedy i gdzie trzeba wzniecić pożar, a kiedy należy pokornie stulić głowę i przeczekać trudny moment. To wytrawny pokerzysta. Miał kluczową partię na stole. 9 na 10 powiedziałoby na jego miejscu „sprawdzam” i weszłoby all-inem. A on zaczekał. Widocznie uznał, że to jeszcze nie ten moment. Czy będzie lepszy? Nie wiadomo, ale na tym polega gra…
Tuchel zaimponował mi jednak czymś jeszcze. Przed meczem kibice próbowali zgadywać, w jakim ustawieniu rozpocznie ten mecz jego zespół. Kto zagra w środku pola? Sahin czy Kagawa? A może Ginter? Ani Sahin, ani Kagawa, ani Ginter. Tuchel wymyślił coś, na co nikt inny nie wpadł. Porzucił standardowe ustawienie czwórką z tyłu, ustawił Piszczka na środku defensywy, nade wszystko jednak zrezygnował ze swej filozofii. Borussia na co dzień chce mieć piłkę przy nodze, z Bayernem jednak niekoniecznie jej na tym zależało. Tuchel wyciągnął wnioski po laniu na Allianz i ustawił zespół tak, by dać sobie szansę. Udowodnił, że jest elastyczny, co w mojej opinii jest jedną z najpotrzebniejszych cech u trenerów w dzisiejszych czasach. Filozofia filozofią, ale nie za wszelką cenę. Jeśli trafi się mocniejszy od Ciebie, uznaj jego prymat i oddaj mu piłkę, próbując go zaskoczyć w inny sposób. Jeśli ryzyko wygranej jest zbyt wielkie – zagraj tak po prostu, by nie przegrać, a nuż los da Ci jeszcze szansę…
Guardiola i Tuchel – dwóch trenerów o podobnej filozofii gry, ale ulepionych z różnych glin. Ten pierwszy to raptus, o którym w Niemczech pisze się, że jest wręcz opętany piłką. O pomeczowych „suszarkach” na Benatię i Kimmicha mówi się u naszych zachodnich sąsiadów wcale nie mniej, niż o samym meczu. Szef komentatorów Sky – Marcel Reif stwierdził w niedzielnym wydaniu Sky90, że zachowania Guardioli nie jest w stanie zrozumieć żaden normalny mieszkaniec Europy Środkowej. Jednocześnie Guardiola to uparciuch, człowiek, który czasem wbrew wszystkim idzie pod prąd i za wszelką cenę próbuje przeforsować swój pomysł. Czasem zdaje to egzamin, a Guardiola zdobywa powszechne uznanie – tak dzieje się obecnie z Kimmichem, którego prasa niemiecka widzi już w pierwszym składzie reprezentacji podczas ME we Francji, a Didi Hamann mówi wręcz, że to idealny… prawy obrońca – a czasem się nie opłaca, bo przypomnijmy sobie, że to w dużej mierze przez upór Guardioli Bayern mimo wielu kontuzji nie zrezygnował ze swej filozofii w starciach z Realem czy Barceloną w ostatnich dwóch edycjach Ligi Mistrzów, które z kretesem przegrał. A Tuchel? Właśnie tym sobotnim meczem z Bayernem pokazał, że nie jest twardogłowy. Że filozofia gry bazująca na posiadaniu piłki to tylko środek do osiągnięcia sukcesu, a nie jej sens. W moich oczach Tuchel właśnie tym meczem wszedł na wyższy level. Tym i wcześniejszym dwumeczem z Porto, które przy ustawionej przez Tuchela Borussii wyglądało niczym drugoligowe Karlsruhe. I właśnie dlatego już nie mogę się doczekać tuchelowej Borussii w Lidze Mistrzów. I właśnie dlatego twierdzę, że Tuchel wygrał w sobotę coś znacznie ważniejszego, niż tylko złudne szanse na mistrzostwo.