VfB Stuttgart – Borussia Dortmund 2:3. Na pozór nie ma tragedii. Pograli, powalczyli, wyszarpali dwa gole, a przegrali, bo byli słabsi. Kto nie oglądał piątkowego meczu, mógłby dojść do takiego właśnie wniosku. Tymczasem zgadza się tylko ostatnia część zdania – przegrali bo byli słabsi. W zasadzie, to aż się cytat z Cecherza ciśnie na usta. To było najbardziej mylące 2:3 jakie kiedykolwiek przyszło mi oglądać. Do tej pory nie wierzę, że gospodarzom udało się strzelić dwie bramki. Owszem, fartem i po stałych fragmentach, ale jednak. Stuttgartowi bardzo rzadko udawało się przedrzeć z piłką na przedpole bramki Weidenfellera, który przez długie okresy czasu nie miał kompletnie nic do roboty. Nie to, że wyłapywał jakieś nędzne „taśtasie” lecące w jego stronę albo baloniki nadlatujące nad pole bramkowe gdzieś z bocznych sektorów boiska. Nie, nic. Cisza i błogi spokój. Dortmund, wcale nie grający w piątek wielkiego spotkania, wygrał je na naprawdę wielkim luzie. Kontrolował od początku do niemal samego końca. Trochę nerwowości wkradło się do zespołu Kloppa z chwilą zdobycia przez Stuttgart kontaktowej bramki, ale bądźmy szczerzy – i tak wszyscy obserwatorzy tego meczu wiedzieli, że więcej pod bramkę BVB Stuttgart już w tym meczu nie podejdzie. Po meczu gospodarze podeszli ze zwieszonymi głowami do swoich kibiców. Jedni, jak Ibisević czy Niedermeier, patrząc tępo w zupełnie innym kierunku wysłuchiwali, co krzyczą im do uszu rozemocjonowani fani, inni, jak młodziutki Baumgartl, wypłakiwali się w rękawy próbujących ich pocieszyć kibiców. Obrazek zaiste niebywały. Do fanów nie pofatygowali się natomiast ani trener Stevens, ani dyrektor sportowy Dutt. A może to właśnie oni powinni się tam udać w pierwszym szeregu?
Zestawienie ofensywnego szturmu VfB na Borussię. Wrażenie robi zwłaszcza ten strzał wychodzący poza grafikę… zdj. fourfourtwo.com)
Dwa tygodnie temu Stuttgart grał z Bayernem. Sprawdzam skład. Ulreich wiadomo. Patrzę dalej: Schwaab, Baumgartl, Niedermeier, Sakai. Ok, czyli defensywa już jest. Czytam następne nazwiska: Oriol Romeu, Klein, Gentner, Leitner, Hlousek… Jak ten Stevens to poustawia? Czyżby przebił 6 obrońców, jakich Wójcik posłał w bój w pamiętnym meczu na Wembley? Aaa, jest dla przyzwoitości jeden napastnik, czyli Ibisević. Tyle tylko, że Ibisević świeżo po zakończonym okresie przygotowawczym, jest zupełnie bez formy. Jeden z kibiców trzymał nawet na okoliczność występu Bośniaka stosowny transparent w rękach…
Mogę z Wami zagrać? Nie jestem gorszy Ibisevicia… (zdj. esslinger-zeitung)
To nie pomyłka. Stuttgart na mecz z Bayernem wyszedł z 9 zawodnikami nastawionymi głownie na defensywę i z jednym napastnikiem będącym kompletnie bez formy. Poza czwórką obrońców z tyłu, boki pomocy także stanowili nominalni obrońcy (Klein i Hlousek), a druga linia złożona była tylko i wyłącznie z defensywnych pomocników. Efekt był prosty do przewidzenia. Bayern, rozgrywający w pierwszej połowie bardzo słaby mecz, spokojnie wypunktował gospodarzy, a ci oddali na bramkę przyjezdnych 4 strzały – 3 niecelne i jeden zablokowany… W kolejnym meczu było niewiele lepiej. Na bramkę Hoffenheim poleciały całe 3 strzały, a jeden znalazł nawet drogę do siatki. Ale może dlatego, że był to rykoszet. Wreszcie mecz z Borussią Dortmund. Ustawienie niby 4-4-2, a w praktyce 6-5-0, bo na bokach pomocy ponownie miejsce znalazło dwóch dodatkowych obrońców, a w ataku zagrało dwóch nominalnych… skrzydłowych. Jeśli mówi się, że Guardiola najchętniej grałby w systemie 2-8-0, to Stevensowi pasowałoby raczej 9-1-0. Problem w tym, że ilością nie da się nadrobić jakości. Liczba defensywnych zawodników w składzie Stuttgartu kompletnie nie przekłada się na stabilność linii obronnej. W meczu z Hoffenheim fatalnie zachowali się w doliczonym czasie gry Baumgartl z Romeu, w konsekwencji czego Rudy pozbawił gości pewnego zdawałoby się punktu. Z Dortmundem było jeszcze gorzej. Przy pierwszej bramce 6 defensorów Stuttgartu przyglądało się tylko, jak Reus z Kagawą i Aubameyangiem trzema krótkimi podaniami przebijają się przez te misternie zastawione zasieki. Drugi gol to katastrofa w wykonaniu Gruezo, który wystawił piłkę Gündoganowi lepiej, niż zrobiłby to ktokolwiek z Borussii, podobnie zresztą jak Baumgartl przy trzecim golu Reusowi.
Tak padła pierwsza bramka dla BVB w piątkowym meczu
Nie jestem Mesjaszem! Widzicie, żebym miał na nogach sandały!? Tak Stevens reagował na konferencji prasowej na pytania dziennikarzy o możliwości wydźwignięcia zespołu z kryzysu. Można się śmiać, ale trochę racji ma. Bo degrengolada Stuttgartu to nie kwestia bieżącego sezonu, a zaniechań jakich dopuszczono się przez ostatnie lata. Dokładniej pisałem o tym w grudniu. Śmiejąc się z ultrahipermegadefensywnej taktyki Stevensa po raz kolejny przeanalizowałem sobie kadrę Stuttgartu. I tylko podrapałem się w głowę… Może Maxim? Może Didavi? Ktoś jeszcze? Ginczek dopiero co wyleczył więzadła (choć w rezerwach w pięciu ostatnich meczach strzelił pięć goli, więc pewnie dostanie swoją szansę), Abdellaoue nie gra w piłkę niemal od roku, Ibisević gra, ale nie strzela, też od roku. Nawet gdyby Stevens chciał coś zmienić w ustawieniu, to i tak nie ma zbyt wielu alternatyw.
Po piątkowej porażce z BVB i sobotnich dwóch golach Lewandowskiego media niemieckie dały spokój naszemu kapitanowi, a rzuciły się niczym hieny na padlinę na Stuttgart. Doppelpass – Stuttgart, w Bildzie – Stuttgart, Spieltaganalyse na Sport1 – Stuttgart. Wdzięczny temat. Każdy może im śmiało dołożyć. Zaczęło się analizowanie każdego zjawiska (np. tego, czy zasadne jest, aby Dutt siedział na ławce rezerwowych w czasie meczu), wyliczanie statystyk, rekordów, serii etc. Bo zbytnim uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że wyniki VfB są w prostej linii pochodną ustawienia preferowanego przez holenderskiego szkoleniowca. Strunz we wczorajszej Spieltaganalyse wykazał, że w ostatnim czasie w Stuttgarcie puszczono z dymem 22,5 mln €, zatrudniając zawodników takich jak Kvist, Maxim, Haggui, Abdellaoue, Ginczek, Ibisević czy Kostić, z których klub dziś nie ma absolutnie żadnego pożytku. Stwierdził ponadto, że trudno w drużynie dostrzec jakiś kręgosłup, o który zespół mógłby się oprzeć lub do którego zawsze można by powrócić, gdyby eksperymenty taktyczne nie przynosiły porządanych efektów. Głos zabrał także znany i (nie)lubiany dyrektor sportowy klubu – Robin Dutt, na wspomnienie którego w Bremie dostają zapewne jeszcze dziś gęsiej skórki. W Leverkusen zresztą też. Twierdzi on, że tak długo, jak Stevens będzie miał przekonanie, że jest w stanie uratować Stuttgart, tak długo i on będzie miał przekonanie do Stevensa. Zarzeka się także, że na ławce trenerskiej siadać już nie ma zamiaru. Jednocześnie jednak wywiera na Stevensie dodatkową presję dodając, że w najbliższych meczach przeciwko bezpośrednim konkurentom do utrzymania (najpierw wyjazd do Hannoveru, potem u siebie Hertha Berlin) zespół po prostu MUSI zapunktować. Wiadomo, że musi, ale Stevens przecież głupi nie jest i doskonale o tym wie. Dziwny typ.
Przeznaczenia nie oszukasz…
W Niemczech nikt już w zasadzie nie wierzy, że Stevens dokończy sezon. Pojawiają się nawet pierwsze nazwiska ewentualnych następców, jak np. były opiekun niemieckiej młodzieżówki, a obecnie szef działu młodzieżowego VfB – Rainer Adrion, czy Jürgen Kramny z zespołu rezerw. Kibice Stuttgartu na forach nie tryskają jednak optymizmem czytając te kandydatury. Z jednej strony wątpią, by zmiana szkoleniowca cokolwiek odmieniła, a z drugiej uważają, że ze Stevensem u steru na pewno spadną. Jak nie kijem go, to pałką. Skąd to czarnowidztwo? Być może ze statystyk. Stuttgart bije bowiem w tym sezonie swoje niechlubne rekordy. 18 punktów po 22 kolejkach? Nie było nigdy. Ledwie 23 bramki strzelone w tym samym okresie? Nie zdarzyło się. 15 goli straconych po stałych fragmentach? Nikt w lidze nie jest gorszy pod tym względem. Faktycznie, za cholerę nie ma się na czym oprzeć…