Kryzys w Volkswagenie. Co dalej z VfL-em?

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Przez lata VfL Wolfsburg jawił się wszystkim niczym kraina mlekiem i miodem płynąca. W mieście wielkości Płocka za pieniądze koncernu krok po kroku budowano zespół, który w perspektywie czasu miał być zdolny do rzucenia wyzwania największym tuzom europejskiej piłki. Budowano go bardzo mądrze, sukcesywnie i co okienko dokładając do niego kolejne cegiełki. Owszem, wydawano wielkie pieniądze, ale pominąwszy kompletnie nieudany (przynajmniej jak dotąd) 32-milionowy strzał w Andre Schürrle, pozostałe transfery Allofsa należało ocenić bardzo wysoko. To, co go ograniczało, to zasady finansowego fair play, do których akurat niemieckie kluby przywiązują większą wagę niż te z Hiszpanii czy Anglii. Dlatego tak bardzo zdumiały mnie w lecie odejścia Kevina de Bruyne’a i Ivana Perisicia. Byłem przekonany, że Wolfsburg nie pozwoli sobie na transfery tak ważnych dla swojej ofensywy graczy w przeddzień powrotu do Ligi Mistrzów i to jeszcze na mniej niż tydzień przed zamknięciem okienka transferowego. Właściwie wzorem Freda, dałbym sobie wtedy za to rękę uciąć i teraz wiadomo, co by było… Allofs tłumaczył, że Perisic sam nalegał na transfer, bo jest Chorwatem, a Chorwaci lgną do Serie A, nie brzmiało to jednak zbyt przekonująco biorąc pod uwagę, że Ivan był ważnym ogniwem w zespole, a przede wszystkim zrezygnował z występów w Lidze Mistrzów przenosząc się do zespołu-zagadki, nie grającego na dodatek nawet w Lidze Europy. Inne podłoże miała natomiast sprawa transferu de Bruyne’a do City. Kiedy podczas gali wręczenia nagród dla najlepszego piłkarza Dolnej Saksonii Allofs zbeształ moderatora za to, iż ten wymusił na Belgu publiczną deklarację o pozostaniu na przyszły sezon w Wolfsburgu, stało się dla mnie jasne, że to właśnie Allofsowi w co najmniej równie wielkim stopniu zależy na sprzedaży rudego Belga, co Obywatelom na pozyskaniu go. Okazało się, że nawet Wolfsburg musi się liczyć z pieniędzmi i nie jest w stanie machnąć ręką na 75 mln €. Ok pomyślałem, to w końcu kupa kasy. Za chwilę sporą część tych pieniędzy zdyskontowano pozyskując z Schalke Draxlera, ale i tak w kasie pozostało blisko 50 mln €.

Ale patrząc z perspektywy czasu zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem sprzedaż de Bruyne’a i Perisicia nie ma głębszego podłoża? Może Allofs już wtedy coś wiedział? Może niedawny szef koncernu – wielki zwolennik futbolu – Martin Winterkorn dał mu w sierpniu cynk, że idą trudne czasy dla Volkswagena i lepiej, żeby klub był na nie finansowo przygotowany? Może stąd ta stumilionowa wyprzedaż przed – przynoszącą przecież spore profity – grą w Lidze Mistrzów? Póki co Allofs zaprzecza, twierdzi, że nikt z nim z obecnych i byłych władz koncernu nie rozmawiał na temat przyszłości klubu, wiadomym jest jednak od dawna, że do słów Allofsa nie wolno przywiązywać żadnej wagi, a już na pewno ślepo w nie wierzyć. Póki co, dyrektor sportowy VfL robi w mediach dobrą minę do złej gry zapewniając wszystkich, że kryzys Volkswagena nie powinien mieć wielkiego wpływu na finansowanie klubu. Jego argumenty nie brzmią jednak zbyt przekonująco. Twierdzi on bowiem, że w skali całego przedsiębiorstwa pieniądze przekazywane na klub to ledwie kropla w morzu i nie tutaj koncern będzie szukał oszczędności. Mocno ryzykowna teza biorąc pod uwagę, że szacunkowo Volkswagen przekazuje rocznie klubowi na działalność między 90 a 100 mln €, przy czym trudno tak naprawdę jednoznacznie oszacować tę kwotę, bo VfL Wolfsburg to spółka-córka koncernu, w związku z czym na światło dzienne nie wychodzą żadne konkretne informacje dotyczące modelu finansowania klubu. Klub nie jest też związany z koncernem terminowymi umowami, z których Volkswagen musiałby się sumiennie wywiązywać. Jeśli zarząd Volkswagena dojdzie do wniosku, że pieniądze przekazywane na klub to zbędny wydatek, to po prostu w jednej chwili zakręci kurek bez obaw o prawne reperkusje takiej decyzji. Allofs twierdzi także, że właśnie w chwili, kiedy image Volkswagena tak mocno ucierpiał, VfL może stać się lokomotywą, która wyciągnie koncern z wizerunkowej katastrofy, ale też nie brzmi to chyba zbyt wiarygodnie. Rzekłbym wręcz, że jest zgoła inaczej – pompowanie ciężkich milionów w rozrywkę w sytuacji, gdy realne straty przedsiębiorstwa mogą sięgać nawet i 18 mld €, nie będzie raczej pozytywnie odbierane przez opinię publiczną. Co prawda w podobne tony co Allofs uderzył w zeszłym tygodniu szef rady nadzorczej koncernu – Francisco Javier Garcia Sanz, który stwierdził, że VfL nadal będzie wspierany przez koncern aczkolwiek adekwatnie do bieżącej sytuacji i podzielił pogląd Allofsa o wielkiej wizerunkowej roli klubu w zaistniałej dla Volkswagena sytuacji, ale wyobraźcie sobie – koncern masowo zwalnia ludzi, tnie premie i pensje, rezygnuje z kontraktów, których nie będzie w stanie dotrzymać i pompuje dziesiątki milionów w piłkarzy, którzy częstokroć mieszkają nawet i w Berlinie, a w Wolfsburgu pojawiają się tylko przy okazji treningów i meczów. Logiczne chyba tylko dla Allofsa i Garcii Sanza.

Prawdopodobieństwo zaistnienia czarnego scenariusza dla Wolfsburga zwiększają zmiany personalne, jakie dokonały się w ostatnich tygodniach w zarządzie koncernu. Zdeklarowanego fana futbolu, który poza dotychczasowym szefowaniem Volkswagenowi zasiada jeszcze w zarządzie Bayernu Monachium – Martina Winterkorna zastąpił Matthias Müller. Podobno fan tenisa, nie piłki. Już na początku swego urzędowania zasiał popłoch wśród klubów Bundesligi oznajmiając, że koncern będzie musiał dokładnie przejrzeć wszystkie umowy sponsorskie oraz przeanalizować dogłębnie swoje zaangażowanie w poboczne inicjatywy, bo nadchodzi czas wielkich oszczędności. Dodał także, że proces ten na pewno nie będzie bezbolesny. Poza Winterkornem radę nadzorczą Volkswagena opuścił inny gorący orędownik opierania kampanii reklamowo-wizerunkowej koncernu na klubie – szef ds. komunikacji Stephan Grühsem, a łącznikiem pomiędzy klubem a koncernem nie jest już szef finansów Volkswagena – Hans Dieter Pösch, który także bardzo łaskawym okiem spoglądał na współpracę na linii koncern – klub. Kto ich zastąpi, na razie nie wiadomo. Stąd i wielka niepewność w klubie, tym bardziej, że i sam koncern ustami rzecznika Hansa-Gerda Bodego – bliskiego współpracownika Müllera – wypuszcza niejednoznaczne komunikaty w kwestii dalszego finansowania Wilków. Weźmy tylko przykład z wczorajszego Sport Bilda: – Wkraczamy w trudne czasy i zastanawiamy  się, która działalność marketingowa przynosi nam korzyści, a która nie. Ale nad VfL-em w ogóle się nie zastanawiamy. No i niby fajnie. A akapit niżej: – Musimy dokładnie prześwietlić, jakie mamy możliwości rozwiązania naszych problemów. Chodzi o najróżniejsze obszary. Piłka nożna też się do nich zalicza. I bądź tu mądry…

Blady strach padł jednak nie tylko na VfL. Volkswagen w mniejszym lub większym stopniu sponsoruje bowiem aż 17 klubów z 1. i 2. Bundesligi. Najczęściej chodzi o umowy partnerskie – koncern użycza pojazdów w zamian za reklamowanie danej marki – tak dzieje się np. w przypadku Borussii Dortmund i Hamburgera SV, którym firma udostępnia autokary MAN, częstokroć sponsoring przybiera tradycyjne formy i jest niezwykle istotną częścią klubowego budżetu, jak chociażby ma to miejsce w przypadku Werderu Brema czy Borussii Mönchengladbach, a czasem koncern jest właścicielem akcji klubu. Taka sytuacja ma miejsce w przypadku Bayernu (8,33%), Ingolstadt (19,9%) i wspomnianego Wolfsburga (100%). Spory kłopot ze zbilansowaniem budżetu mieliby także niektórzy drugoligowcy, tacy jak Eintracht Brunszwik, którego głównym sponsorem pozostaje Seat oraz TSV 1860, który i bez wsparcia Volkswagena przeżywa trudny okres.

Problemy VfL powodują w Niemczech nawrót dyskusji dotyczącej regulacji 50+1, charakterystycznej dla niemieckiego futbolu. Oznacza ona, że żaden podmiot nie może mieć w swoich rękach większościowego pakietu akcji. Wyjątki zrobiono dla tradycyjnych niemieckich koncernów, które wrosły w krajobraz lokalny i co najmniej od 20 lat są obecne w piłce, takich jak Volkswagen właśnie, Bayer i Carl Zeiss wspierający klub z Jeny o tej samej nazwie oraz dla Dietmara Hoppa, który przez ponad 20 lat budował potęgę TSG Hoffenheim.  Dla jednych to hamulec w rozwoju niemieckiej piłki klubowej, bo uniemożliwia wejście do niemieckiego futbolu bogatych szejków z workami pełnymi petrodolarów, co z kolei stawia niemieckie kluby właściwie na straconej pozycji w starciach z klubami pokroju PSG czy drużynami angielskimi, dla innych jednak zasada ta jest gwarantem bezpieczeństwa i zdrowego rozwoju, bo kluby nie są uzależnione od koniunktury i problemów finansowych swojego jedynego żywiciela. Zwolennicy tej drugiej teorii dostają do ręki w przypadku afery Volkswagena potężny argument. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że bez wsparcia ze strony koncernu VfL w najlepszym przypadku będzie się musiał dramatycznie bronić przed spadkiem z Bundesligi. W ujęciu niemieckim zdrowy klub zbudowany jest na czterech finansowych filarach. Są to wpływy z transmisji telewizyjnych, wpływy od reklamodawców (czyli sponsoring), wpływy z tzw. match day (sprzedaż klubowych gadżetów i przychody wynikające ze współpracy z innymi podmiotami zarabiającymi na widzach przychodzących na stadion w dniu meczu oraz bonusy za grę w Lidze Mistrzów) oraz sprzedaż biletów. Niedawny redebiut Wolfsburga w Lidze Mistrzów przyciągnął na stadion ledwie 20 tysięcy widzów, co mocno rozczarowało Allofsa. Tymczasem w położonym nieopodal Magdeburgu, na meczu III ligi rozgrywanym dwie godziny wcześniej, stawiło się 15 tysięcy kibiców. Dodajmy do tego fakt, że kadra Wolfsburga jest na ten moment drugą najdroższą po Bayernie w lidze (szacuje się, że VfL wydaje na uposażenia swoich zawodników dokładnie dwa razy tyle, ile Borussia Mönchengladbach) i w przypadku problemów finansowych trzeba będzie czym prędzej pozbywać się wielu gwiazd, a to z kolei będzie skutkować zmniejszeniem wpływów z transmisji telewizyjnych oraz wpływów z dnia meczu. Tym samym klub wpadnie w zaklęty krąg, z którego niezwykle trudno będzie mu się wykaraskać. Owszem, udało się to Borussii Dortmund w 2000 roku, ale trudno zestawiać obok siebie oba kluby. W Dortmundzie, nawet w trudnych czasach, na stadionie zawsze meldowało się ponad 80 tysięcy ludzi, a Borussia i Schalke mają fanów w całych Niemczech, którzy zawsze będą chcieli ich oglądać w telewizji…

Allofs jednak nie załamuje rąk. Próbuje walczyć i odpowiednio poukładać finanse klubu. Ostatnie dni przyniosły dwa ważne wydarzenia. Pierwsze dobre – VfL podpisał 10-letnią umowę sponsorską z Nike (wreszcie nadejdzie koniec dziwnych pomysłów Kappy) gwarantującą klubowi dodatkowe 8 mln € rocznie. Drugie niedobre – przez wzgląd na kryzys w Volkswagenie klub zrezygnował z budowy akademii dla młodzieży. Koszt inwestycji szacowano na 40 mln €. Faktycznie, tych pieniędzy klub może w niedługim czasie potrzebować bardziej, niż kolejnych boisk treningowych. Krótkowzroczne? Takie czasy. Co będzie dalej z klubem? Na dziś nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Allofs też nie. Może tylko Wojtek Pawłowski wiedziałby, co w tej sytuacji powiedzieć…