W cieniu jupiterów

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Próbowałem korzystać z życia jak większość piłkarzy. Kupowałem sobie drogie zegarki, drogie okulary, ciuchy takie jak oni. Jeździliśmy wieczorami po galeriach, poznawaliśmy oczywiście nowe dziewczyny, bo nie jest o to trudno, kiedy jest się znanym piłkarzem. Żyłem tak, śmiałem się z innymi, a w duchu czułem, że jestem nieszczęśliwy… [Sebastian Deisler]

Jest październik 2001 roku. Bild wchodzi w posiadanie formularza czekowego na oszałamiającą kwotę 20 milionów marek, pokwitowanego przez wschodzącą gwiazdę niemieckiego futbolu. Tego samego dnia świat dowiedział się, że „Basti Fantasti” przechodzi do Bayernu. Nie, nie Schweinsteiger. Sebastian Deisler, traktowany wówczas przez niemieckie media niczym Mesjasz, który wyprowadzi niemiecki futbol z ciemnych lat, w jakie popadł on na przełomie wieków. Pewnego dnia jego nazwisko będzie się wymieniać jednym tchem obok Waltera, Seelera i Beckenbauera! – prorokował dwa lata wcześniej jego ówczesny trener Friedel Rausch. Publikacja Bilda miała miejsce w dniu wyjazdowego meczu Herthy w Hamburgu, a mecz ten był debiutem na hamburskiej ławce Kurta Jary. Debiutem udanym, bo gospodarze wygrali 4:0. Na forach kibiców Herthy wrzało, ale nie ze względu na wynik. Zaskoczenie tym, co opublikował Bild, coraz mocniej przeradzało się w nienawiść, a kibice czuli się oszukani przez swojego idola, który zaprzedał dusze diabłu i wybrał monachijskie dolce vita. Niemal nikt nie zauważył, że Deisler nie dokończył tego meczu, bo w 67. minucie po zderzeniu z rywalem odniósł ciężką kontuzję kolana i – jak się później okazało – wypadł z gry na pięć długich miesięcy. Wydawało się, że jeśli jakieś momenty na ciężkie kontuzje mogą być w ogóle odpowiednie, to właśnie to był jeden z nich. Szum wokół Deislera miał okazję się wyciszyć. Chociaż na chwilę. Ale nie zrobiło się ciszej, bo głowę w piasek niczym najstrachliwszy struś schował dyrektor sportowy Herthy Dieter Hoeneβ. Już od kilku dobrych miesięcy wiedział, że Deisler podjął decyzję o zmianie otoczenia, bo czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Chciał do Monachium mimo ponad 20 innych ofert, bo uznał, że w otoczeniu gwiazd łatwiej mu będzie o anonimowość. Chciał do pochodzącego z tej samej miejscowości Hitzfelda, kolegi ojca ze szkolnej ławy. Miał nadzieję, że krajan uratuje mu karierę. Hoeneβ jednak ubłagał Deislera, by ten wstrzymał się z ogłoszeniem decyzji do zimy, po to, by nie robić zamieszania wokół klubu. Basti posłuchał, a potem żałował. Żałował i to bardzo. Hertha bowiem publicznie sprawiała wrażenie zaskoczonej jego decyzją i domagała się od niego przeprosin za to, że nie poinformował fanów wcześniej o swojej decyzji. Na Sebastiana sypały się gromy, a jego skrzynka zapychała się listami z groźbami śmierci ze strony wściekłych i nieznających okoliczności całej sprawy fanów Herthy. A Dieter Hoeneβ w tym czasie milczał jak grób…

W listopadzie 2003 gruchnęła w końcu wieść, że Deisler cierpi na depresję. W Bayernie zapanowała konsternacja. To był dla nas szok. Depresja była uczuciem, którego nie znaliśmy. Nie było żadnego podręcznika, z którego moglibyśmy wyczytać, jak mamy się w takiej sytuacji zachować. Zadawaliśmy sobie pytania – co mamy robić? Doszliśmy do wniosku, że musimy się dokształcić – mówił w książce Uli Hoeneβ, który –  w odróżnieniu od brata – wspomagał Deislera w jego chorobie jak tylko mógł. Faktycznie, Bawarczycy nie wiedzieli, jak stawić czoła depresji Deislera. Nie tylko piłkarze pogardliwie nazywający Sebastiana „Panią Deisler”, ale też i działacze. Prominentny choć kontrowersyjny niemiecki polityk Edmund Stoiber, sprawujący wówczas funkcję premiera rządu Bawarii oraz członka rady nadzorczej Bayernu, określił transfer Deislera jako jedną z największych porażek biznesowych Bayernu w historii. Wtórował mu w tym i Beckenbauer, który zarzucał Deislerowi, że się ze sobą „pieści” przy każdym kolejnym urazie, a swoje trzy grosze wtrącał też i Rummenigge: –  On ma umiejętności takie, jakich nie ma praktycznie nikt w tym kraju. Ale on chce tylko trenować, grać i schować się w domu. W Bayernie to nie wystarcza. Deisler przyznał to po latach w wielkim i głośnym wywiadzie dla die Zeit: – W szatni Bayernu wcale nie tak łatwo pozostać człowiekiem. Poradzisz sobie tylko wtedy, kiedy powiesz sobie – jestem najlepszy z nich. Podbudowujesz się w ten sposób i stłamsisz inne uczucia. Bayern miał być dla mnie nowym początkiem, ale w środku czułem zgniliznę, która stawała się coraz czarniejsza i cięższa do zniesienia. Przykre, ale jakże prawdziwe. Dziś, aby być piłkarzem, nie wystarczy już tylko dobrze grać w piłkę…

Kim u licha był w ogóle ten Deisler zapyta pewnie część z Was. Zwłaszcza ta młodsza część. Był genialnie zapowiadającym się prawym pomocnikiem. W juniorach potrafił strzelać nawet i po 200 bramek na sezon. Podczas MŚ U-17 w Egipcie w 1997 uznano go drugim zawodnikiem turnieju, zaraz po Ronaldinho. Szybko przechwyciła go Borussia Mönchengladbach i pozwoliła zadebiutować w lidze. Kiedy w spotkaniu przeciwko TSV 1860 Monachium 19-letni Deisler popisał się 60 metrowym rajdem z piłką prawym skrzydłem, po którym zszedł do środka i precyzyjną petardą lewą nogą po długim rogu zdobył gola na 2:0, piłkarskie Niemcy oszalały ma jego punkcie. Borussia spadała wówczas w ligi, więc Deisler przeniósł się do Berlina. Jako gracz Herthy zadebiutował w wieku 20 lat w reprezentacji, dla której w sumie rozegrał 36 meczów. Po trzech latach w Berlinie przeniósł się do Monachium, ale jak sam twierdzi – jego gehenna ma swój początek w stolicy Niemiec. W Bawarii było już tylko gorzej…

Czemu trafiło na Deislera? Może dlatego, że to niezwykle wrażliwy chłopak, o zupełnie innych zainteresowaniach i wartościach, kompletnie nieprzystających do dzisiejszych czasów. Za pierwsze zarobione w Mönchengladbach pieniądze kupił rodzicom mieszkanie własnościowe, by ratować ich rozpadający się związek. Tęsknota za domem rodzinnym w Lörrach dawała mu się w internacie Borussii coraz mocniej we znaki. Nadal nie rozumiecie, dlaczego nie pasował do piłkarskiego przemysłu?

– Kiedy inni grali w autobusie w karty, ja patrzyłem przez okno. Raz z reprezentacją U-15 polecieliśmy do Grecji. Pierwsza długa podróż, którą zawdzięczałem piłce. Ależ się cieszyłem! Grecja! Oglądałem wcześniej zdjęcia, rozmyślałem, jak tam jest. Kiedy już tam byliśmy, to ciągle z autobusu patrzyłem na drzewa cytrusowe. Cytrusy na łonie natury, a nie w szklarni!

Teraz już chyba wiecie…

Deislera stopniowo dobijało wszystko. Nie radził sobie z codziennością piłkarza – sławą, kontraktem reklamowym podpisanym z Nike i wymogami firmy z nim związanymi, presją, a nade wszystko z kontuzjami. Jego prawe kolano było w opłakanym stanie i aż siedmiokrotnie musiało być operowane. W 2003 powiedział w końcu „pas”. Przerwał karierę, by rozpocząć leczenie w monachijskiej klinice. Próbował jeszcze powrócić do futbolu, ale kiedy rok później opuścił ekipę dzień przed wyjazdowym meczem w Lidze Mistrzów z Juventusem i udał się z powrotem do Monachium, by bezzwłocznie poddać się kolejnej terapii, stało się jasne, że to koniec. Nie od rzeczy będzie dodać, że trenerem Bayernu był już wówczas Felix Magath. Ottmar Hitzfeld odszedł przed sezonem. Jak się potem okazało – był na skraju wypalenia fizycznego i psychicznego…

Oficjalnie Sebastian Deisler zakończył karierę w roku 2007. Napisał potem książkę – „Powrót do życia” (Zurück ins Leben) – która, jak sam mówił, była częścią jego terapii. Do dziś unika mediów, rzadko udziela wywiadów. Żyje w Lörrach schowany w szwarcwaldzkiej głuszy. I w sumie można powiedzieć, że miał szczęście. Wiedział, kiedy wysiąść z pędzącego ku katastrofie życiowego pociągu. Stracił „tylko” zdrowie i rodzinę (rozstał się z żoną, a w zasadzie żona z nim), ale ocalił życie…

– W Brazylii miałem mniej pieniędzy i mniej luksusu, ale byłem szczęśliwym człowiekiem. W Niemczech mam pieniądze, ale niczego więcej… [Breno Borges]

Przypadek Deislera otworzył oczy piłkarskich Niemiec na problem depresji i kłopotów natury psychicznej wśród piłkarzy, trenerów czy działaczy – słowem wszystkich trybików bezdusznej futbolowej machiny, która niczym u braci Wachowskich w Matriksie wysysa z nich całą energię, potrzebną jej do funkcjonowania. Tym bardziej w Bayernie. Tam nie można być słabym, nie można być innym. Nie tylko Deisler się o tym przekonał. Kilka lat później Bayern za 12 milionów € ściągnął do siebie niezwykle utalentowanego 18-letniego środkowego obrońcę z Sao Paulo – Breno Borgesa. Uli Hoeneβ piał z zachwytu obwieszczając wszem i wobec, że udało mu się pozyskać jednego z najlepszych środkowych obrońców na tej planecie. Młodzian przyjechał do Monachium w nadziei, że za chwilę podbije cały piłkarski świat, że to tylko kwestia miesięcy, może paru najbliższych lat. Ale zetknął się z brutalnym środowiskiem, które nie wybacza słabości. Nie znał języka, nie potrafił złapać kontaktu z piłkarzami i trenerami. Rzadko podnosił się z ławki, więc wypożyczono go do Norymbergi. Tam zagrał siedem meczów, a w ósmym zerwał więzadła w kolanie. Zerwał w sposób paskudny – w ciągu 1,5 roku przeszedł dwie operacje. Zupełnie nie mógł sobie poradzić z nową dla siebie rzeczywistością na dodatek w obcym i nieprzyjaznym dla siebie kraju. Zaczęły pojawiać się pierwsze lęki i obawy. Szczególnie uporczywa wydawała mu się myśl o nieuchronnym końcu kariery. Oddał się nawet na leczenie psychiatryczne, które przechodził w tej samej klinice, co Deisler (Max-Planck-Klinik w Monachium). I kiedy wydawało się, że wychodzi na prostą dowiedział się, że konieczna jest trzecia operacja kontuzjowanego kolana. Dzień później jego psychika wywiesiła białą flagę. Połączenie ogromnej dawki alkoholu z silnymi środkami nasennymi, które Breno miał rzekomo zabrać z otwartej szafki z lekami w klubie, doprowadziło do utraty kontroli nad samym sobą. Rzucał butelkami w okna, na przemian wybiegał z domu i wbiegał do niego ponownie. Jego żona Renata uciekła z dziećmi z obawy o ich i własne zdrowie, by po jakimś czasie dowiedzieć się, że ich dom został doszczętnie spalony, a ogień podłożył sam Breno. Młodego Brazylijczyka zamknięto w areszcie, z którego wyszedł po wpłaceniu przez Bayern kaucji, ale po 9 miesiącach odbył się proces, podczas którego skazano go na 3 lata i 9 miesięcy więzienia. Za zniszczenie mienia i możliwość rozprzestrzenienia pożaru. Młody Brazylijczyk w sądzie zabrał głos jedynie trzy razy, dając do zrozumienia, jak wielkie pretensje ma do klubu. Stwierdził m.in., że jedną z przyczyn jego depresji była rozłąka z rodzicami, bo Bayern nie potrafił załatwić dla nich wizy.

Jednym z nielicznych, który stanął wówczas twardo w jego obronie, był Uli Hoeneβ. Ponownie Uli. Szalał w mediach, kiedy Breno zamknięto w areszcie w oczekiwaniu na proces, a potem osadzono go w więzieniu. – Tylu ludzi, którzy powinni teraz siedzieć w więzieniu, chodzi na wolności, a zamyka się tego młodego, chorego chłopaka! Nie rozumiem tego! – grzmiał Hoeneβ (skądinąd jakże innego wydźwięku nabiera ta wypowiedź z perspektywy 2015 roku, prawda?). Reszta kierownictwa Bayernu nabrała w sprawie Breno wody w usta. Przydybany parę dni po procesie rzecznik prasowy klubu Markus Hörwick także nie wiedział, co począć z pytaniem, co wyrok sądu w oznacza dla Bayernu. Po pięciominutowej telefonicznej konsultacji ze swoimi przełożonymi odpowiedział, że zupełnie nic, bo kilka dni temu Breno skończył się kontrakt z Bayernem.

Historia Breno także ma swój happy-end, bo w grudniu 2014 został on zwolniony z więzienia za dobre sprawowanie i powrócił do Brazylii. Ma trzyletni zakaz powrotu do Niemiec, ale nie wydaje się, by miał jakiekolwiek problemy z wypełnieniem go.  Wreszcie jest tam, gdzie czuje się szczęśliwy.  

– Pracowałem w Bayernie przez 6 lat. To tak, jakbym w innym bundesligowym klubie pracował przez lat 20… [Ottmar Hitzfeld]

Pozostańmy jeszcze przy Bayernie, ale wróćmy się nieco w czasie. Kiedy Sebastian Deisler walczył o powrót na boisko po pierwszej terapii, trenerem Bayernu przestał być ten, dla którego Deisler pośrednio trafił do Monachium. Hitzfeld dostał sporą odprawę i ustąpił miejsca Magathowi. W tym samym roku mógł objąć reprezentację Niemiec w schedzie po Rudim Völlerze, ale niespodziewanie odmówił, po czym zniknął na 3 lata z piłkarskiego biznesu. Dopiero jesienią minionego roku cała prawda wyszła na jaw. Hitzfeld udzielił kilku mocnych wywiadów – prasowych i telewizyjnych – w których zdradził, że w 2004 roku był na skraju wyczerpania i wypalenia. Nie odczuwał ani ulgi po wygranych meczach, ani radości po sukcesach. Żył w nieustannym strachu przed porażkami, co przypłacił dolegliwościami zdrowotnymi w postaci bezsenności i silnych bólów pleców. Przez lata bał się przyznać, że dzieje się coś niedobrego, bo obawiał się o swoją przyszłość w futbolu. Swoją sytuację porównywał do chomika pędzącego bezwiednie w zabawkowym kółku. Nie miał nawet siły zrezygnować, po prostu pędził przed siebie. Coraz szybciej i szybciej. Ku depresji. Oferta z DFB? – Gdybym ją wówczas przyjął, mogłoby to się dla mnie bardzo źle skończyć…

Większą odwagą wykazał się natomiast Ralf Rangnick. We wrześniu 2011 roku, ledwie po kilku miesiącach pracy, zrezygnował z funkcji menadżera Schalke. Syndrom wypalenia okazał się paraliżujący. Jego organizm jest wyjałowiony, fizycznie na skraju. Akumulator po prostu się wyczerpał – opowiadał obrazowo na konferencji prasowej poświęconej odejściu Rangnicka Thorsten Rarreck – klubowy lekarz. Choroba drastycznie rozwinęła się u niego w przeciągu ledwie dwóch tygodniu. Nie spał i nie jadł. Jak sam później opowiadał w wywiadach – nie miał czasu na uporządkowane życie. Przyczynę swojej choroby dostrzegł w niezdrowym stylu życia, a nade wszystko w sposobie odżywiania się.

Wracając jeszcze na chwilę do wątku Bayernu i kończąc go zarazem, warto wspomnieć także o wstrząsającej rozmowie z anonimowym piłkarzem, która ukazała się w Tagesspiegel po śmierci Roberta Enke. Piłkarz ów, który przez 10 lat reprezentował młodzieżowe grupy Bayernu, a potem kontynuował karierę profi na poziomie drugiej i trzeciej Bundesligi, opowiada w niej dziennikarzowi o mechanizmach panujących w piłkarskim zespole, o tym, że światek piłkarski kompletnie nie radzi sobie z problemem depresji w futbolu i niejako wypiera go ze świadomości uznając za oznakę słabości i nieudacznictwa, a to przecież zupełnie nie wpisuje się w obraz dzisiejszego macho-futbolu. Dlatego właśnie przez 3 lata uczęszczał dwa razy w tygodniu na terapie psychologiczne, o czym nikt w jego klubie nie wiedział. Kiedy przestało pomagać, a odczuwana presja powodowała silne ataki skurczów w trakcie gry, zaczął zażywać wątpliwego pochodzenia substancje, aby tylko nie zastanawiać się nad każdym kolejnym zagraniem w trakcie meczu i aby znieczulić się na to, co go spotyka podczas 90 minut na murawie. Presja była niejednokrotnie tak wielka, że cieszył się, kiedy dotrwał do końca pierwszej połowy i marzył, by zostać zmienionym. Ilu piłkarzy odczuwa dziś podobne lęki i nie wie, jak sobie z tym poradzić?

Dla mnie sprawa była jasna – albo skończę w dziurze, w którą wpadłem, będę pił dalej i w końcu umrę, albo będę walczył, by z niej wyjść i udowodnić wszystkim, że jestem dobrym piłkarzem [Jan Simak]

Depresja i syndrom wyczerpania mogą dopaść każdego. Nie ma znaczenia, czy to piłkarz z najwyższej półki, czy ten grający dla 1000 widzów. Przypadek Deislera otworzył oczy piłkarskich Niemiec na ten problem, ośmielił dotkniętych do podejmowania działania, ale nie sprawił, że zaczęto go traktować poważnie. Nie jest łatwo przełamać tabu w tak konserwatywnej dziedzinie, jaką jest futbol. To dlatego tak ciężko przychodziło Janowi Simakowi – gwieździe Hannoveru z początku wieku – odzyskiwanie życiowej równowagi. Strzelając 18 goli i asystując przy 19 kolejnych golach właściwie w pojedynkę wywalczył dla „Dziewięćdziesiątek Szóstek” awans do 1. Bundesligi w roku 2002. Brylantowy technik z kapitalnym uderzeniem, silny i zwinny – nie dało się na niego nie patrzeć z zachwytem. Nic dziwnego, że wiele klubów chciało go do siebie ściągnąć. Ostatecznie udało się to Bayerowi Leverkusen. Tam jednak już tak dobrze nie było. Ledwie 3 gole w 22 spotkaniach, rozczarowująca forma i degrengolada klubu, który o mały włos nie spadł z ligi. Po sezonie Simak powrócił do Hannoveru, ale tam nie potrafił już wznieść się na wcześniejszy poziom. Potem, po względnie udanym epizodzie w drugoligowym Carl Zeiss Jena, plątał się jeszcze po Stuttgartach i Mainzach, by ostatecznie wrócić do Czech. Kariera jakich wiele, prawda? Nudna i niezbyt udana jak na tak wspaniale zapowiadający się talent. Ale poza boiskiem Simak dbał już o to, by nie było nudno. Brał z życia pełnymi garściami. Permanentny kac, nocne eskapady, bijatyki, uciechy wszelkiej maści oraz cała masa fałszywych przyjaciół, a dopiero gdzieś tam w tle kopanie piłki. To się nie mogło udać. W 2005 doszedł do ściany. Zaciągnął ręczny hamulec, wyznał publicznie, że jest chory na depresję i udał się na leczenie do Czech. Już wcześniej zdarzały mu się jednak chwile załamania. W 2003, będąc już piłkarzem Leverkusen wypożyczonym z powrotem do Hanoweru, opuścił dla przykładu samowolnie klub aż na tydzień czasu. Nikt nie miał pojęcia gdzie jest i co się z nim dzieje. Odnalazł go dopiero w Czechach jego agent Christoph Leutrum. W Hanowerze zorganizowano spotkanie władz miejscowego klubu z przedstawicielami Bayeru i agentami piłkarza, podczas którego ci przekazali zdumionym bossom informację, że Jan ma w nosie piłkę i w wieku 24 lat zamierza zakończyć karierę. Nie zależy mu także na pieniądzach, które mógłby dostawać w Leverkusen do 2007 roku, bo tak długi obowiązywał go kontrakt. Leutrum zasugerował także, że jego klient może być chory na depresję. Chyba sam jesteś chory! Widzę Jana codziennie na treningach. Przecież on na każdym robi sobie żarty z kolegami! – usłyszał w odpowiedzi od ówczesnego dyrektora sportowego 96 Ricardo Moara. Tak, właśnie tyle o depresji wiedziano jeszcze nie tak dawno w niemieckiej lidze. Los jednak sprawił, że w Hanowerze są dziś w tej kwestii lepiej wyedukowani, niż gdziekolwiek indziej…

Niemal identyczną drogę co Simak przeszedł Martin Fenin, także Czech. W styczniu 2008 roku trafił z Teplic do Eintrachtu Frankfurt i w swoim debiucie w Bundeslidze ustrzelił hattricka w wyjazdowym spotkaniu z Herthą, a w następnej kolejce dołożył kolejne trafienie przeciwko Arminii. Początek jak ze snów. Potem jednak było już tylko gorzej, mimo iż Friedhelm Funkel mocno w niego wierzył i dopóki prowadził Eintracht, Fenin miał pewne miejsce w zespole, choć tajemnicą poliszynela było, że nie należał do wzorcowych profesjonalistów. Nie stronił od uciech i balang, alkoholu i dziwnych substancji. W 2011 roku Funkela zmienił Veh, który na „dzień dobry” zakomunikował Czechowi, że musi sobie szukać nowego klubu, bo w Eintrachcie już nie zagra. Dla Fenina, dla którego Eintracht stał się klubem jego życia, był to ogromny cios, po którym nie mógł się podnieść. W lecie odszedł do drugoligowej Energie Cottbus, ale czuł, że życie mu się wymyka z rąk. Najbardziej dobijała go myśl o tym, że traci szansę na grę w swojej reprezentacji podczas Euro 2012. Nie czuł się w Łużycach za dobrze. Kilka tygodni później Niemcami wstrząsnęła wiadomość, że Fenin został w pewną październikową noc znaleziony nad ranem w kałuży krwi pod hotelowym oknem. Okazało się, że – będąc całkowicie pijany – próbował popełnić samobójstwo, skacząc z drugiego piętra. Lekarze przybyli na miejsce zdarzenia stwierdzili wylew krwi do mózgu. Na szczęście udało się go odratować, choć Fenin do dziś niewiele z tamtej nocy pamięta. Dopiero wówczas na jaw wyszła jego depresja oraz to, że alkohol i substancje uzależniające były u niego na porządku dziennym. Nawet najbliższa rodzina nie wiedziała o jego problemach. Nie mówił o nich nikomu. – Nawet jak byłem nieszczęśliwy, to cały czas się śmiałem. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Po półrocznej terapii wrócił na boisko w marcu 2012, ale piłkarsko nie potrafił dać Energie żadnej energii. W styczniu 2013 powrócił do Czech, a dziś próbuje swoich sił we francuskim trzecioligowcu z Istres. Piłkarsko jest cieniem samego siebie. Ale żyje…

– Piłka nożna to skurwiały biznes. Liczą się tylko znajomości i pieniądze! [Christian Gäng]

Tak z perspektywy czasu i bogatszy o własne doświadczenia mówi o współczesnym futbolu 27-letni dziś Christian Gäng, który uchodził niegdyś za niezwykle utalentowanego bramkarza. Był reprezentantem Niemiec w kategorii U-19. Jako nastolatek zarabiał w Hertcie 15 tys. € miesięcznie. Jeździł BMW, grał na PlayStation z Arne Friedrichem i czekał na debiut w Bundeslidze. Doczekał się. Dwóch bramkarzy klubu ze stolicy – Fiedler i Drobny złapało urazy i do bramki wskoczył ten trzeci. Niestety debiut nie wypadł okazale, bo Hertha przegrała z Werderem aż 1:5, a sam Gäng nie zaprezentował się w tym meczu zbyt dobrze. To był początek końca jego kariery, zanim ona w ogóle tak naprawdę się zaczęła. W Berlinie całkowicie odstawiono go na bocznicę, zaczęły pojawiać się kontuzje i brak wiary w siebie. Bez żalu pożegnano go w 2010 roku. Chciało go Mainz, ale Gäng wybrał czwartoligowy RB Lipsk, który zaoferował mu lepsze warunki. Tam rozegrał 8 meczów, po czym posadzono go na ławce. Wiedział czemu. W kontrakcie miał zapisane, że po 10 rozegranych meczach umowa zostaje automatycznie przedłużona. RB nie było zainteresowane, więc młodzian gnił na czwartoligowej ławce. W lecie znalazł kolejny klub – podrzędny Türkiyemspor Berlin. Trafił fatalnie, bo przez pół roku pobytu tam nie otrzymał z klubu ani centa, a na dodatek wygrażano mu, kiedy dopominał się o swoje. W końcu na początku 2012 roku trafił do Lokomotivu Lipsk, z którym nawet udało mu się awansować do Regionalligi. Ale nie był zadowolony z mieszkania w Lipsku. Był tam sam, dziewczyna mieszkała w Berlinie, rodzice w Mannheim… Kiedy w lecie chciał zmienić otoczenie, a klub nie wyraził na to zgody – nie wytrzymał. Do 10 kilogramów, jakie przybrał w okresie gry, dołożył kolejne 16. Nie wychodził z domu. Czasem nawet nie wstawał z łóżka, a jeśli już się podnosił, to tylko po to, by włączyć PlayStation i zamówić pizzę lub lasagnę: – Grywałem nawet po 10 godzin dziennie. Play Station było dla mnie najważniejsze. To był nałóg, musiałem grać! Nienawidziłem okazywać uczuć. W sieci mogłem być anonimowy i w ten sposób mogłem się wyłączyć z życia. Podobało mi się to! Kiedy w listopadzie 2012 waga zatrzymała się na 116 kilogramach, Gäng zdobył się na refleksję. Zwrócił się o pomoc do klubowego lekarza mówiąc, że podejrzewa u siebie depresję. Ten zajął się sprawą należycie i odesłał go do specjalistów. Intensywna terapia dała efekt. Wrócił do gry w lutym 2013, a w lecie tego roku odszedł do trzecioligowego dziś SG Sonnenhof Grossaspach, w którym gra do dziś. Happy-end? Tak, biorąc pod uwagę, że Gäng jeszcze kilka lat temu mówił w wywiadach, że często myślał o samobójstwie, ale brakowało mu odwagi, by się na nie zdobyć…

– Jestem zdrowy i powróciłem do życia. Życia, które każdego dnia czule obejmuję, bo byłem tak blisko śmierci. Dlatego mogę powiedzieć, że straciła ona dla mnie swoje straszne oblicze. To, co mnie dziś najbardziej fascynuje, to życie przepełnione miłością. Dlatego mogę powiedzieć – gwiżdzę na śmierć! [Babak Rafati]

Przyczyny psychicznej zapaści mogą być najróżniejsze. Od zbyt wielkiej presji, po nieprofesjonalny styl życia, strach przed kontuzją bądź przed niezrealizowaniem nakreślonego celu. W swojej książce Ich pfeife auf den Tod! (Gwiżdżę na śmierć!) były międzynarodowy arbiter Babak Rafati odpowiedzialność za swoją chorobę zrzuca na dwóch wysokich rangą działaczy DFB, kierujących wydziałem sędziowskim – Herberta Fandela i Hellmuta Kruga, którym w ostrych słowach zarzuca nieustanny mobbing. W listopadzie 2011 Rafati miał sędziować spotkanie Kolonii z Mainz. Kilkadziesiąt minut przed meczem agencja dpa podała informację, że spotkanie zostaje odwołane i przełożone na inny termin ze względu na „niedyspozycję” sędziego głównego. Prawda szybko wyszła na jaw. Rafati nie pojawił się na przedmeczowej odprawie sędziów, a ci po paru minutach znaleźli go w wannie w pokoju hotelowym, w którym mieszkał, z podciętymi żyłami. Chciał popełnić samobójstwo. Niemcy były w szoku. Lekarze stwierdzili u niego głęboką depresję i odesłali na leczenie kliniczne. Tam przebywał w sumie do marca 2012, a do września zażywał lekarstwa. Próbował wyjść wcześniej, ale nie był gotowy. Jadąc samochodem z żoną i matką po raz kolejny chciał targnąć się na swoje życie, a przy okazji też i życie najbliższych. Powstrzymały go, po czym natychmiast odwiozły z powrotem do kliniki. Dziś Rafati przyznaje, że tylko nim, a zwłaszcza żonie Rouji, zawdzięcza to, że nadal żyje. Wtedy jednak szczerze ich nienawidził za to, że znowu zamknęły go w więzieniu dla psychicznie chorych.

– To wydarzenie, które daje do myślenia. Widać, że zwłaszcza sędziowie poddawani są ogromnej presji. Trzeba się nad tym zastanowić – komentował na gorąco Jupp Heynckes. Rafati w wywiadzie udzielonym po czasie 11 Freunde stwierdził jednak, że jego depresja nie wynikała bezpośrednio z presji wywieranej przez media, zawodników, czy trenerów. Z tą umiał sobie radzić. Nie potrafił co prawda nie przejmować się opiniami na swój temat, ale był człowiekiem silnym psychicznie, inaczej przecież w ogóle nie doszedłby do poziomu Bundesligi jako sędzia. Nie radził sobie natomiast zupełnie z przełożonymi, o których mowa wyżej. Wg słów Rafatiego ci mieli się na nim mścić za to, że był zwolennikiem poprzedniego szefa wydziału sędziowskiego – Volkera Strutha. Książka Rafatiego ukazała się na rynku w 2013 roku i zebrała w Niemczech dobre recenzje. Mimo iż Fandel i Krug są w niej przedstawieni z jak najgorszej strony, Rafati niczego się z ich strony nie obawia. – Gdybym napisał tam nieprawdę, to już miałbym wytoczone procesy o zniesławienie. A ich nie mam…

Obecnie Rafati aktywnie działa na rzecz ludzi dotkniętych tą chorobą. Jeździ po Niemczech, spotyka się z nimi, głosi przemowy i wykłady, próbuje poruszać publicznie tematy, uznawane w Niemczech za tabu, czyli depresje, alkoholizm i homoseksualizm wśród piłkarzy. Pełni rolę pożyteczną rolę edukatora, bo społeczeństwo piłkarskie za nasza zachodnią granicą wciąż nie potrafi sobie radzić z tego typu problemami. Rafati sam to przyznaje mówiąc, że kontakt z nim utrzymuje ledwie 3 kolegów-sędziów. Reszta się boi. Albo Rafatiego, albo Fandela i Kruga…

– Miał w życiu dwa marzenia – zostać mistrzem świata i przyznać się publicznie do choroby. Wiedział jednak, że ani jedno, ani drugie nie jest możliwe… [Marco Villa o Robercie Enke]

O Robercie Enke, jego chorobie, życiu i śmierci napisano już chyba wszystko. Jeśli jednak czegoś o nim nie wiecie, a chcielibyście się dowiedzieć – sięgnijcie po książkę autorstwa Ronalda Renga (Robert Enke. Ein allzu kurzes Leben) przyjaciela Roberta, który w mistrzowski sposób opisał jego losy. Książka ukazała się także i na polskim rynku w genialnym przekładzie Michała Jeziornego (Robert Enke, Życie wypuszczone z rąk) i jest w mojej opinii pozycją obowiązkową dla każdego żyjącego piłką kibica. Gwarantuję, że po tej lekturze popatrzycie na piłkarzy i cały futbolowy biznes z zupełnie innej perspektywy.

Robert Enke nie miał łatwego życia. Na pozór każdy z nas chętnie by się z nim zamienił. Sława, pieniądze, wielkie mecze… Tymczasem za tą piękną fasadą kryją się często potężne ludzkie dramaty. Ten cały piłkarski blichtr jest jak śliczny tynk na rozpadającym się od środka i przeistaczającym w ruderę domu. Enke nie wpuszczał do tego domu praktycznie nikogo. O jego chorobie wiedzieli tylko nieliczni – najbliższa rodzina, lekarz prowadzący, przyjaciel z okresu pobytu na wojskowym szkoleniu w Kolonii, a potem gry w Borussii Mönchengladbach – Marco Villa i kolega z Hannoveru – ostatniego klubu Enkego – Hanno Balitsch. Reszta być może się domyślała, ale nie była niczego świadoma. Nawet lekarz klubowy Hannoveru. Enke wybrał drogę samotnej walki. Wszystko zaczęło się od okresu pobytu w Barcelonie, gdzie van Gaal traktował go niczym piąte koło u wozu. Enke nie radził sobie z olbrzymią presją, dopadały go paraliżujące lęki. Każdy popełniony błąd na boisku dewastował jego psychikę, tym bardziej, że krytykowali go absolutnie wszyscy – od kibiców i prasy, poprzez działaczy, aż po kolegów z zespołu. Reng opisuje w swojej książce, że Enke mocno i długo przeżywał awanturę, jaką w szatni na oczach zespołu urządził mu po przegranym pucharowym meczu z Noveldą Alicante ówczesny kapitan Barcelony – Frank de Boer, a także fakt, że Holender także i w mediach zrzucił na niego całkowitą odpowiedzialność tę sensacyjną porażkę. Autor daje do zrozumienia, że mógł to być jeden z kluczowych momentów w rozwoju choroby.

Z Barcelony wyciągnął go w lecie 2003 r. do Fenerbahce Christoph Daum. Tam jednak wcale nie było lepiej. Po przegranym przez Fenerbahce 0:3 spotkaniu z Istanbulsporem Enke został przez własnych kibiców zbluzgany i obrzucany butelkami. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się u niego myśl o zakończeniu kariery. Chciałbym po prostu żyć bez strachu… – pisał wtedy w swoim pamiętniku. Po 15 dniach pobytu nad Bosforem udało mu się rozwiązać umowę z Fenerbahce. Myślę o… napisał w październiku i jeszcze tego samego miesiąca udał się do Kolonii na leczenie do doktora Valentina Marksera – specjalisty z dziedziny psychiatrii i psychoterapii. Spędził tam kilka miesięcy, a leczenie zaczęło przynosić skutek. Robert czuł się coraz lepiej, a na wiosnę odwiedziła go mieszkająca nadal w Barcelonie jego żona Teresa. Po niespełna roku na świat przyszła ich córka Lara. Sportowo tez zaczynało się wreszcie układać, bo Enke po udanej rundzie w barwach drugoligowej Teneryfy, podpisał kontrakt z Hannoverem 96, gdzie stał się pierwszym bramkarzem i spisywał się na tyle dobrze, że trafił do reprezentacyjnej bramki. Jego celem stały się MŚ w 2010 w RPA. Niestety, życiowa sinusoida znów poszła mocno w dół. We wrześniu 2006, po operacji ucha, umiera chora na rzadką dolegliwość sercową Lara. Sześć dni później Enke stoi jednak w bramce swojego klubu w meczu z Bayerem Leverkusen i zostaje uznany za najlepszego piłkarza swojego zespołu. Wydawało się, że naprawdę wychodzi na prostą. Niestety w 2009 następuje drastyczne pogorszenie stanu jego zdrowia. Myślę o s…. ponownie pojawiło się w jego pamiętniku. Pewnej wrześniowej nocy błąkał się samochodem bez celu po Kolonii. Teresa próbowała się do niego dodzwonić. Po kilku próbach udało się. Zapytała, gdzie jest i dlaczego jeździ po mieście. Odparł beznamiętnie, że szuka miejsca w którym mógłby się zabić. Na początku listopada zadzwonił do niego Alexander Bade – dyrektor sportowy Kolonii z pytaniem, czy byłby zainteresowany przejściem do FC Köln z nowym sezonem. Nie umiem powiedzieć, co będę robił w przyszłym sezonie – odparł i zakończył rozmowę. Kilka dni później rzucił się pod pociąg…

Rok po tym zdarzeniu do ekipy Hannoveru dołączył nowy bramkarz – Markus Miller. W Karlsruhe, z którego przyszedł, grywał sporo, ale w Hannoverze nie wstawał z trybun. Nawet na ławce nie było dla niego miejsca. W 2011 poprosił kierownictwo klubu o jedenastotygodniowy urlop ze względu na odczuwane stany depresyjne i syndromy wypalenia. Chciał się poddać leczeniu… Na szczęście wrócił, a tuż po powrocie zagrał swój jedyny jak dotąd mecz w barwach 96 – przeciwko Worskli Połtawa w Lidze Europy. Przypadek Millera pokazuje, że droga powrotna do piłki zawsze jest możliwa – tak występ swojego rezerwisty w meczu nie mającym kompletnie żadnego znaczenia podsumował ówczesny trener 96 – Miro Slomka. Nie wszyscy byli tego samego zdania…

– Inaczej to sobie wyobrażałem. Byłem naiwny sądząc, że po tej całej wrzawie będę mógł znów grać  w piłkę. Kto jest chory, ten wylatuje i najlepiej, żeby już w ogóle nie wracał… [Andreas Biermann]

13. lipca 2014 roku Niemcy zdobyły w Brazylii mistrzostwo świata. Euforia ogarnęła oczywiście cały kraj, ale już cztery dni później przyszło brutalne otrzeźwienie. Niemiecką piłką wstrząsnęła tragiczna wiadomość. Były piłkarz Unionu Berlin i St. Pauli, cierpiący od lat na depresję – Andreas Biermann popełnił w swoim mieszkaniu w Berlinie samobójstwo w wieku 33 lat. Nawet trudno policzyć, która to była próba, wiadomo tylko, że ostatnia… Z chorobą walczył przez 10 lat, w przeciwieństwie jednak do wielu – nie potrafił jej ukrywać. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy nabawił się ciężkiej kontuzji kolana, a podczas operacji wdały mu się do organizmu bakterie. Przewidywano, że w wieku 24 lat będzie musiał zakończyć karierę. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Po raz pierwszy próbował wtedy targnąć się na swoje życie, ale uratowano go, więc postanowił podjąć walkę. Został asystentem trenera w czwartoligowym klubie z Neuruppin i starał się ze wszystkich sił o powrót na boisko. Z powodzeniem. W międzyczasie założył rodzinę i został ojcem dwójki dzieci. W rozgrywkach IV ligi spisywał się na tyle dobrze, że szybko wzięto go stamtąd do Unionu Berlin, a potem do St. Pauli, ale w Hamburgu demony powróciły. Mało grał, noce spędzał grywając w pokera w sieci. Nawet podejrzewał, że jest uzależniony od hazardu. Nie radził sobie sam ze sobą, więc podjął drugą próbę samobójczą. Także nieudaną. Właściwie całe jego życie to jedna wielka walka, walka z najtrudniejszym rywalem – z samym sobą. I naprawdę chciał z nim walczyć. To dlatego na swojej stronie internetowej udostępnił własny numer telefonu, aby wszyscy ludzie cierpiący na tę samą przypadłość co on, mogli z nim o każdej porze dnia i nocy porozmawiać (sam jednak później przyznał, że nie było to rozsądne, bo przez nieustanne telefony nie mógł w nocy zasnąć). To dlatego dwa dni po śmierci Roberta Enke, zainspirowany konferencją prasową z udziałem zrozpaczonej wdowy Teresy, podczas której łamiącym głosem opowiadała ona o dolegliwościach swojego męża, udał się na obserwację lekarską i poddał terapii. W klinice w Hamburgu spędził 2 miesiące. To dlatego w marcu 2010 podczas konferencji prasowej przyznał otwarcie i publicznie, że od lat jest ciężko chory na depresję. To dlatego przy pomocy dziennikarza Rainera Schäfera napisał książkę zatytułowaną Rote Karte Depression (Czerwona kartka dla depresji), w której opisywał swój los, przebieg choroby, pobyt w klinice i mechanizmy działające w piłkarskim biznesie. Chciał, aby ta książka zainicjowała poważną dyskusję w Niemczech na temat chorób i problemów dręczących członków bezwzględnego piłkarskiego biznesu. Chciał „odtabuizować” to, co egzystuje w niemieckiej piłce od lat, a co wszyscy próbują wypierać ze świadomości, czyli depresje, hazard, doping, czy homoseksualizm. Jak sam pisał – kochał piłkę, ale nienawidził wszystkiego, co tę piłkę współtworzy. Nienawidził piłkarskiego otoczenia za to, że nie wolno okazywać w nim słabości, by nie wypaść poza nawias. Sam tego doświadczył, kiedy po swoim outingu w marcu 2010 roku St. Pauli zaoferowało mu przedłużenie umowy na niemal głodowych warunkach, które Biermann uznał za niewystarczające do utrzymania rodziny z dwójką dzieci. Zdecydował się odejść i poszukać innego klubu. Nie znalazł. Nikt nie chciał u siebie piłkarza z depresją.  – Przypadek Enkego uratował mi życie. Ale przyznaję – publiczne przyznanie się do depresji było błędem. Już rozumiem Roberta… – mówił w ZDF-ie zaproszony do talk show prowadzonego przez Markusa Lanza. Chciał wreszcie, by śmierć Enkego nie poszła na marne…

Biermann, w odróżnieniu od Enkego, ewidentnie szukał pomocy w otoczeniu, ale niestety jej nie znalazł. Przeliczył się ze swoim wyznaniem. Zapytany przez dziennikarza w 2011 roku, na krótko przed premierą swojej książki, czy nadal utrzymuje kontakty ze swoimi kolegami z boiska potrząsnął tylko głową i odparł, że byli koledzy nie chcą się zapewne jego problemami obciążać, a na dodatek najpewniej nie wiedzą, jak by się mieli w stosunku do niego zachowywać. Jak sam mówił, jedyna pomoc, jaką otrzymał z zewnątrz, to ta ze strony bliskich Roberta Enkego…

Czy to nadwrażliwość, jak u Deislera, czy problemy aklimatyzacyjne i niedojrzałość emocjonalna jak u Breno, czy syndrom wypalenia jak u Hitzfelda albo zła dieta, jak u Rangnicka, czy może hulaszcze życie jak u Simaka i Fenina albo presja i strach przed złym meczem jak u Enkego czy też może mobbing jak w przypadku Rafatiego – w zasadzie każda ludzka słabość może przepoczwarzyć się w coś paskudnego, co nie sposób później okiełznać. Nawet nad najwspanialszym życiem można stracić kontrolę. Po przeczytaniu książki o Enke zupełnie inaczej podchodzę do tego najwspanialszego zdawałoby się wszystkim zawodu świata. Znacznie częściej gryzę się w palce, zanim napiszę o jakimś piłkarzu, że nadaje się jedynie do pchania karuzeli albo do tarcia chrzanu. Cały czas mam w głowie ostatni wywiad telewizyjny Roberta Enke dla niemieckiej telewizji ARD po meczu z Hamburgiem zremisowanym przez Hannover 2:2, w którym dziennikarz próbował wymusić na bramkarzu przyznanie się do błędu przy jednej interwencji. Niby drobiazg, niby standardowe pytanie, a jednak zastanawiam się, co musiał czuć parę dni później, kiedy Enke już nie żył? Co przeżywał, gdy dowiadywał się prawdy o jego stanie zdrowia? O jego lękach i obawach przed zawaleniem meczu? Piłka nożna to w swej naturze piękny sport. Potrafi kreować bohaterów narodowych, stawiać im pomniki za życia – zarówno te ze spiżu jak na Maderze, jak i te wieczne, o których pisał Horacy.  Ale potrafi też strącić ze szczytu, zrzucić w bezkresną otchłań. Czasem nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu.