Panu już dziękujemy czyli o efektach nowych mioteł

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Pamiętacie dialogi z „Chłopaki nie płaczą“? Pewnie tak. Ja znam ten film chyba na pamięć. Oglądałem go dziesiątki razy. I kiedy tak czytam sobie różnego rodzaju fora piłkarskie czy nawet wpisy na twitterze dotyczące trenerów (czasem nawet tych bardzo uznanych), to przypomina mi się jedna scena, w której Bolec mówi swojemu ojcu, że tak naprawdę gangsterka go nie pociąga i chciałby się zająć produkcją muzyczną, a na reakcję zdziwionego ojca poddającego w wątpliwość kompetencje syna co do nowej profesji odpowiada, że od 3 lat ogląda codziennie MTV i na początek to wystarczy. To tak jak z paroletnią grą w Football Managera…

Neue Besen kehren gut mawiają Niemcy. Tak, oni też znają efekt „nowej miotły“. Jakoś tak się przyjęło, że jak drużynie nie idzie, to się zwalnia trenera. Nieważne, czy jest dobry, czy zły, czy ma wizję, czy nie, czy okoliczności, w jakich musiał pracować były odpowiednie, czy nie. Kiedy zespół wygrywa, to przeczytamy głównie peany pochwalne pod adresem poszczególnych piłkarzy. Kiedy zdarzają się porażki, to ten dziad na ławce nie ma pomysłu, drużyna go nie słucha, a w ogóle to nie potrafi dobrze ustawić składu i nie zna się na taktyce. Sprzed monitora widać przecież lepiej niż „na żywca”. Całe odium spada na niego i to on jest wszystkiemu winny. Niech ma honor i poda się do dymisji. Znacie to, prawda? No i przychodzi ta nowa miotła. Rzadziej zamiata lepiej, czasem gorzej, najczęściej tak samo. Z czasem i ona się zużywa, a w internecie coraz donośniejsze stają się błagalne głosy nawołujące poprzednika do powrotu. Bo jednak wcześniej było lepiej…

Bundesliga nie jest pod tym względem żadnym ewenementem. Nie jest ani gorsza, ani lepsza niż inne ligi. Tam też zwalnia się trenerów, choć może nieco mniej pochopnie niż u nas. Powody często bywają jednak takie same. Chęć świeżego spojrzenia na zespół, przetasowania kart na nowo, zmiana stylu gry zespołu albo po prostu irracjonalne liczenie na to, że los się w końcu odmieni, a złe licho odejdzie wraz z wyrzucanym nieudacznikiem. Warto zatem prześledzić, co dały poszczególnym zespołom zmiany na stanowiskach trenerów w bieżącym sezonie.

Ogółem, zatrudniony niedawno przez… samego siebie na stanowisku trenera HSV – Peter Knäbel jest 25. szkoleniowcem pracującym w tym sezonie w Bundeslidze. Trenerów zmieniło sześć klubów, czyli dokładnie 1/3 całości. Popatrzcie na nazwy – Schalke 04, Hamburger SV, FSV Mainz, Werder Brema, VfB Stuttgart i Hertha Berlin. Pomijając specyficzną sytuację Schalke, wszystkie pozostałe były lub są zaplątane w walkę o utrzymanie w lidze.

Miało być pięknie, wyszło jak wyszło…

Jedynym klubem, który dwukrotnie w tym sezonie zmieniał już szkoleniowców, jest Hamburger SV. 15. września po czterech meczach pogoniono z klubu Mirko Slomkę. Z tych czterech spotkań Hamburg nie wygrał żadnego, strzelił natomiast tylko jednego gola – trzecioligowej Energii w Pucharze Niemiec, którą zresztą pokonano dopiero po rzutach karnych. Slomkę zastąpił trener rezerw – Joe Zinnbauer. Początek miał wyśmienity – bezbramkowy remis z Bayernem brano za dobrą monetę, nikłą porażkę w Mönchengladbach za akceptowalną, porażkę z Eintrachtem za pechową (przecudnej urody gol Piazona z rzutu wolnego w doliczonym czasie gry) a wygraną z Dortmundem za wielki sukces. Zinnbauer scalił defensywę, która przynajmniej w początkowym okresie jego rządów sprawiała całkiem solidne wrażenie i nastawił zespół na „jazdę na tyłkach”. Problem stanowiła jednak ofensywa, na którą Zinnbauer nie potrafił znaleźć żadnej recepty. 16 bramek zdobytych w 27 kolejkach to drugi najgorszy wynik w historii Bundesligi na tym etapie sezonu. Gorsza była tylko niesławna Tasmania Berlin w sezonie 1965/1966, która miała wówczas na koncie 11 goli. Nic dziwnego zatem, że żartów z hamburskiego ataku (serca) nie ma w Niemczech końca…

hsv

Klasyfikacja strzelców przed minioną kolejką. Cięzko będzie HSV o koronę króla…

W wymiarze liczbowym zamiana Słomki na Zinnbauera też niewiele dała. Slomka robił 0,89 punktu na mecz, Zinnbauer 1,00. Różnicę w nastawieniu do gry obu trenerów odzwierciedlają natomiast bilanse bramkowe. Za Slomki Hamburg strzelał 1,21 gola na mecz, zaś tracił 1,74. Zinnbauer chciał skończyć z radosnym i betroskim futbolem i o ile miał pomysł na  defensywę (1,46 bramki traconej na mecz), o tyle stało się to kosztem ofensywy, albo zupełnie nie wiedział, jak ustawić zespół w grze do przodu, bo 0,7 gola na mecz to bilans żałosny. Hamburg jak tkwił w strefie spadkowej, tak tkwi w niej nadal, a gra HSV wygląda tak, że owo 0,7 zaczyna się kojarzyć z czymś zupełnie innym…

Zinnbauera zluzował ostatnio dyrektor sportowy Hamburga – Peter Knäbel. To zresztą nie pierwszy taki przypadek w tym klubie. Podobny manewr wykonano w 2001 roku, kiedy to ówczesny dyrektor sportowy klubu – Holger Hieronymus objął zespół na dwie kolejki. Skąd taki pomysł? Beiersdorfer wyciąga wnioski z błędów przeszłości. W 2008 mógł wyciągnąć z Mainz Kloppa, ale skauci donieśli mu, że ten spóźnia się na treningi, chodzi w podartych portkach i do tego się nie goli, a to nie licowało Beiersdorferowi z posadą trenera klubu z tak światowego miasta, jakim jest Hamburg. Zdecydował się więc na Martina Jola, by po latach mocno żałować tego ruchu. Klopp poszedł do Dortmundu i z zadłużonej po uszy Borussii zrobił klub walczący jak równy z równym z Bayernem i to na każdym polu. Beiersdorferowi los spłatał figla i daje mu możliwość cofnięcia czasu. Tuchel uchodzi w Niemczech za klon Kloppa, a Hamburg ma dziś  długi sięgające 100 mln €. Teraz już rozumiecie, dlaczego Hamburg tak zaciekle walczy o charakternego Thomasa i oferuje mu gigantyczną gażę? Wiecie, dlaczego nie szukali następcy Zinnbauera na już? HSV wcale nie gra li tylko o utrzymanie. Oni grają o swoją przyszłość.

W październiku ubiegłego roku niezbyt poważanego w Niemczech i w samym Gelsenkirchen Kellera zastąpiono Robertem Di Matteo. Nic to, że Keller wywalczył dla Schalke Ligę Mistrzów, nic to, że urwał punkty Bayernowi w lidze i Chelsea w Lidze Mistrzów i wreszcie wygrał Revierderby z BVB. Przeważyło to, że odpadł z Pucharu Niemiec z trzecioligowym Dynamem Drezno, zespół średnio spisywał się w lidze (8 punktów po 7 meczach i miejsce w środku tabeli), a także i to, że Keller – mówiąc oględnie – miał średni posłuch w zespole. Sięgnięto więc po Roberta Di Matteo – trenera lubującego się w betonowaniu dostępu do własnej bramki. Mając w kadrze Huntelaara, Draxlera, Farfana, Meyera, Choupo-Motinga, Sama i paru innych na wskroś ofensywnie usposobionych zawodników postawiono na zatwardziałego propagatora defensywy, z którym zresztą podpisano umowę do 2017 roku, zamykając się niejako w ten sposób na inne dostępne na rynku trenerskie opcje. Przecież w chwili podpisywania umowy z Włochem wiadomym było, że od lata będzie można brać młodego Tuchela, który w opinii wielu idealnie wpasowałby się w wizerunek klubu z górniczego miasta. Teraz Tuchel z braku lepszych opcji rozmawia z Hamburgiem, wprasza się do Stuttgartu i odrzuca ofertę z Lipska. Myślę, że gdyby tak otrzymał teraz ofertę z Schalke, nie wahałby się zbytnio. Tymczasem Di Matteo po objęciu zespołu zagrał kilka meczów w neutralnym 4-4-2, po czym przestawił swój zespół na 3-5-2, a tak naprawdę na 5-3-2. Efekty? Co najwyżej średnie. Owszem, zdarzają się takie perełki, jak pyrrusowa wygrana w Madrycie nad Realem (ale jednak 4:3, czyli nie dzięki defensywie), ale też i popularne „męczenie buły”, jak choćby ostatnio w Augsburgu. Zresztą popatrzmy na liczby. Keller zdobywał średnio 1,61 punktu na mecz, notując na mecz bilans bramkowy 1,71 : 1,48. Obecny szkoleniowiec Schalke zdobywa 1,58, a bilans bramkowy wynosi 1,42 : 1,38 gola na mecz. Ani zatem gra Schalke nie stała się efektywniejsza, ani efektowniejsza. Zmiana szkoleniowca nie dała zupełnie nic.

di-matteo (backpagefootball)

Di Matteo relatywnie rzadko ma okazję do tak ekspresyjnej radości po golach strzelanych przez Schalke…

Podobnie w Stuttgarcie, z tym jednak zastrzeżeniem, że Armin Veh sam zrezygnował z prowadzenia zespołu po 12. kolejce, w której jego zespół przegrał u siebie z Augsburgiem. Stuttgart szorował już wtedy dno tabeli i nie wygrzebał się z niego po dziś dzień. Veh wsławił się testowaniem najróżniejszych ustawień zespołu w lecie. Bild cytował jego wypowiedzi, w których zapewniał, ze chce mieć przygotowane co najmniej 3-4 warianty taktyczne, by VfB było nieobliczalne dla rywala i mogło płynnie przechodzić z jednego ustawienia w drugie w trakcie meczu. Życie pokazało, że zespół tak naprawdę nie opanował ani jednego systemu. Z dwunastu spotkań Veh wygrał tylko dwa, ale Huubowi Stevensowi idzie niewiele lepiej, bo z kolejnych piętnastu wygrał tylko trzy. Veh robił średnio 0,69 punktu na mecz z bilansem bramkowym 1,08 : 2,15, Stevens natomiast, znany z umiłowania defensywy, poprawił średnią zdobywanych punktów na 0,93, znacząco poprawił defensywę (1,53 traconych goli na mecz), ale oczywiście kosztem ofensywy (0,93 gola na mecz). Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia decyzja o zatrudnieniu na stanowisku dyrektora sportowego Robina Dutta, chwilę wcześniej wyrzuconego z Werderu Brema z powodu katastrofalnej gry zespołu i jeszcze gorszych wyników… Tego nie wymyśliliby chyba i w naszej lidze. W ostatnich dniach kibicami Stuttgartu wstrząsnęła informacja, że Thomas Tuchel chętnie zakotwiczyłby w Stuttgarcie od nowego sezonu, o ile oczywiście ten utrzymałby się w lidze, ale takim rozwiązaniem nie był zainteresowany Dutt, który ponoć dogadał się już z Alexandrem Zornigerem… wyrzuconym niedawno z Lipska. Tak po prawdzie jednak Stuttgartu i tak nie byłoby chyba obecnie stać na przebicie tego, co Tuchelowi oferuje Hamburg (ponad 3 mln € rocznej gaży i 25 mln € na letnie transfery).

Gdzie się zatem udało?

Wiele obiecywano sobie w Mainz po Duńczyku Kasparze Hjulmandzie, którego zatrudniono w odpowiedzi na rejteradę Tuchela. Hjulmand miał być sukcesorem myśli taktycznej swojego poprzednika, tymczasem w Moguncji, ku niezadowoleniu Heidela, próbował wytyczać nową ścieżkę, co rusz majstrując przy ustawieniu. Początek miał wyborny, po 8. kolejce Mainz zajmowało 3. miejsce w tabeli i wydawało się, że nikt po Tuchelu płakał nie będzie. Potem jednak coś się załamało, trafiła się seria 13 meczów, z których wygrano tylko jeden (ze słabiutkim Paderbornem) i Heidel nie wytrzymał. W wywiadach podkreślał, że Hjulmand to świetny trener i człowiek, ale za spokojny, a Mainz to klub, w którym liczą się emocje. Nieprzypadkowo następcą Hjulmanda mianował byłego asystenta Tuchela – Martina Schmidta, człowieka kipiącego wręcz energią, który nie szczędzi gardła zarówno podczas treningów, jak i meczów.  Dość powiedzieć, że na konferencji powitalnej Schmidt pojawił się z mocną chrypą, a SZ nie owijała w bawełnę i pisała wprost, że lekko przesadził z krzykami podczas weekendowego meczu rezerw klubu. No cóż, przyznaję, że jestem głośnym trenerem… – stwierdził witając się z bundesligową bracią.

schmidt

Martin Schmidt (nie ten od Milki) i jego piękna partnerka Jana Azizi.

Co zrobił Schmidt? Przede wszystkim „zresetował ustawienia”. Ustawieniem wyjściowym jest u niego zawsze 4-2-3-1, przechodzące płynnie w 4-4-1-1 lub 4-4-2 w zależności od sytuacji na boisku.  Bardzo ważną postacią w zespole stał się Yunus Malli (zapamiętajcie to nazwisko, zrobi chłopak karierę), który dzięki swej kreatywności i technicznym umiejętnościom jest centralną postacią w ofensywie Nullfünfer. Hjulmand poprowadził Mainz w 31 spotkaniach. Średnia punktów to 1,00 na mecz, a bilans bramkowy 1,58 : 1,85. Bilans Schmidta póki co to zaledwie 6 meczów i zapewne trudno na podstawie statystyk dotyczących tak niewielkiego wycinka czasu wysnuwać daleko idące wnioski, ale 1,50 punkta na mecz i bilans bramkowy 1,33 :  1,00 stanowią świetną rekomendację do przedłużenia wygasającej z końcem sezonu umowy, tym bardziej, że Mainz stał się drużyną niewygodną dla przeciwnika, którą naprawdę trudno pokonać. W tym przypadku zmiana zdecydowanie się opłaciła, ale trudno nie oprzec się wrażeniu, że Heidel doskonale widział, kogo szuka i czego drużyna potrzebuje. To właśnie powinno cechować dobrego dyrektora sportowego, czy jak w tym przypadku – managera.

Przyznam szczerze – Werder Dutta to było w mojej opinii ucieleśnienie wszelkiej ciamajdowatości. Nie widziałem dla nich żadnego ratunku. To właściwie był mój najpewniejszy kandydat do spadku z ligi. Słabe transfery, słaba kadra, słabe wyniki, pusta kasa. Wszystko słabe, a najsłabszy trener. W Bremie doszli jednak do wniosku, że skoro ryba psuje się od głowy, to i od głowy należy ją uzdrawiać. Postawiono w klubie na tych, u których w żyłach płynie zieolono-biała krew. Zramolałego Williego Lemke na stanowisku szefa rady nadzorczej Werderu zluzowała legenda Werderu – Marco Bode, który postawił na swoich kolegów z boiska. Rozbity po Dutcie zespół przejęli Wiktor Skripnik i Thorsten Frings i nagle okazało się, że Werder ma kilku bardzo dobrych jak na Bundesligę piłkarzy w kadrze. Di Santo, Selke, Junuzović, Galvez, Bargfrede, Gebre Selassie…  Z systemu 4-4-2 z dwoma defensywnymi piłkarzami w środku Skripnik przestawił zespół na odważniejsze 4-4-2 z rombem w środku i poszło wyśmienicie. Grający za Dutta potwornie toporną piłkę Werder zaczął prezentować szybki, nowoczesny i niezwykle efektowny futbol. Potwierdzenie znajdziemy w liczbach. Za Dutta Werder robił ledwie 1,02 punktu na mecz przy bilansie bramkowym 1,24 : 2,09. Skripnik natomiast wykrzesał z tej samej ekipy 1,70 punktu na mecz przy identycznym bilansie bramkowym – 1,70 : 1,70. Postęp widoczny gołym okiem i to w absolutnie każdym aspekcie. Werder z pewnego spadkowicza do spadku stał się kandydatem do Ligi Europejskiej.

dutt2

„A idźta w cholerę z tą trenerką! Pójdę w dyrektory…”

Tym samym tropem, co Bode poszedł w Berlinie Michael Preetz. On także po zwolnieniu Josa Luhukaya oddał zespół pod opiekę swojego kolegi z boiska. Pal Dardai sprawia w wywiadach i na konferencjach dość pocieszne wrażenie i sprzedaje się jako wyznawca janasowej teorii o „nie wpierdalaniu się” w życie zespołu, co nie zmienia faktu, że akurat w Berlinie – przynajmniej na razie – zdaje to egzamin. Gra Herthy jest co prawda ciężka do strawienia, ale efektywna. Tam, gdzie Hertha ma przegrać – przegrywa, gdzie ma szansę zrobić punkty – punktuje. Polotu i finezji w tym nie ma, ale w Berlinie nie o to chyba chodzi. Dardai, podobnie jak i Stevens czy Zinnbauer, postawił na wzmocnienie defensywy. Z dobrym skutkiem. W porównaniu do poprzednika Hertha traci średnio 0,5 bramki na mecz mniej. Strzela oczywiście też mniej, bo tylko 1,13 gola na mecz przy 1,52 za Luhukaya, ale punktowo wygląda to nieco lepiej niż wcześniej – 1,75 za Dardaia przy 1,58 z Luhukaya. Patrząc jednak na dość toporny futbol Herthy i zestawiając świetną średnią zdobytych punktów na mecz z zastraszająco niską średnią zdobywanych goli  mam spore wątpliwości, czy na dłuższą metę pomysł Dardaia na grę zda egzamin. Jeśli Preetz dogada się z węgierską federacją i wykupi Dardaia z kontraktu to ryzykuję tezę, że Hertha nie zrobi wielkiego postępu i za rok będzie w tym samym miejscu co dziś.

Jak to zatem jest z tym zwalnianiem trenerów? Zwalniać czy nie zwalniać? Konkluzja jest tylko jedna. Jeśli już zwalniać, to trzeba wiedzieć, czego się szuka w zamian. Heidel wiedział i wygrał, w Hamburgu nie wiedzieli od lat i przegrywają. Teraz wiedzą, czego chcą. Pytanie, czy nie jest za późno…