20 lat minęło jak jeden dzień, czyli moja kultowa Bundesliga

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Próbowałem sobie ostatnio przypomnieć, ile lat interesuję się już Bundesligą. Wyliczyłem, że będzie coś koło 20, może nawet trochę więcej, ale nie potrafię wskazać ani konkretnego wydarzenia, ani roku, od którego zaczęła się moja pasja. Pamiętam tylko, o czym już wielokrotnie w różnych miejscach wspominałem, że jako młody dzieciak z podstawówki zbierałem namiętnie naklejki z gum do żucia z piłkarzami grającymi wówczas w Bundeslidze, trudno jednak nazwać to świadomą fascynacją. Wszystko musiało się chyba zacząć którejś soboty w okolicach godziny 18:00…

„Ran, Sat 1 Fuβball. Ein Genuss mit Becks…”

Z kimkolwiek bym nie rozmawiał, kto w latach 90-tych interesował się już piłką – każdy przyznaje się do tego, że w sobotę późnym popołudniem zasiadał przed telewizorem, włączał Sat 1 i na dwie godziny przenosił się w inny, wręcz bajkowy dla umęczonego polską ligą i rzeczywistością kibica, świat. Któż nie pamięta tej czołówki?

W sobotę ran, a w niedzielę ranissimo, czyli ogólnie to samo, tyle że dotyczące meczów niedzielnych. Jeden i drugi program współtworzyła genialna ekipa moderatorów. Johannes B. Kerner, Oliver Welke (obaj dziś pracują w ZDF-ie), Reinhold Beckmann (ARD) czy Gaby Papenburg na dobre wryli się w pamięć bundesligowiczów pokolenia 90. Chciałbym jednak bliżej przypomnieć dwie najbardziej charakterystyczne postacie z tamtego okresu, prawdziwe legendy i „okręty flagowe” tego fantastycznego programu. Pierwszy z nich to Jörg Wontorra, który w zeszły weekend hucznie żegnał się z prowadzonym przez siebie przez 411 niedziel Doppelpassem w Sport1. Wonti znany jest w Niemczech z niezwykle ciepłego podejścia do swych gości, z nieustającego uśmiechu, fachowości i… językowych lapsusów. A to swego prawie-zięcia Simona Zollera (piłkarza FC Köln, który związany jest z córką Wontiego – Laurą) nazwał w studiu synem swojej córki, a to Robina Dutta przechrzcił na Robina Hooda, a z legendy Schalke – Marca Wilmotsa zrobił bohatera Borsigplatz, czyli miejsca w Dortmundzie, w którym kibice BVB świętują sukcesy swojego klubu. Wontorra lubi też sążniste porównania. Kiedyś ośmielił się dla przykładu zauważyć, że rzuty wolne wykonywane przez Mario Baslera są jak życie – raz krótkie i miękkie, innym razem długie i twarde…

wonti

Jörg Wontorra. Legenda.

Druga postać to Werner Hansch. Pewnie wielu z Was jego nazwisko nic nie mówi, za to wszystko powie Wam jego głos. W czasach, gdy polska telewizja publiczna zajmowała się jeszcze nasza ligą, Andrzej Zydorowicz nieodmiennie kojarzył się z transmisjami ze Śląska, a nieodżałowany Andrzej Szeląg z Krakowa, tak w Niemczech Werner Hansch był głosem Zagłębia Ruhry. Odpalcie poniższy link, zamknijcie oczy i przenieście się do starych, dobrych czasów. Kto nie pamięta tego głosu, nie pamięta z rana niczego:

Telewizja niemiecka odegrała w moim przypadku kluczową rolę w kształtowaniu dzisiejszej fascynacji Bundesligą. Nie tylko Sat1, ale też i DSF (dziś Sport1). To ona przez długie lata dyktowała mi niemal cały rytm weekendów. Piątkowe późne wieczory zarezerwowane były dla świetnego publicystycznego programu o nazwie „Viererkette” nadawanego w latach 2000-2006. Dyskutowano w nim w zasadzie o wszystkim – o minionych meczach w europejskich pucharach, nadchodzącej kolejce ligowej, sytuacji w poszczególnych klubach, reprezentacji  etc.. Formuła programu była bardzo podobna do naszego Cafe Futbol. W studio zasiadały cztery osoby – moderator Rudi Brückner, (który prowadził także niedzielnego Doppelpassa zanim zluzował go Wontorra) oraz stały gość – Paul Breitner lub Michael Schulz (były piłkarz Werderu Brema i Borussii Dortmund) oraz dwóch zaproszonych prominentnych gości ze świata niemieckiej piłki.  Z czasem okazało się jednak, że z dwóch piłkarskich talk-showów zdecydowanie większą popularnością wśród widzów cieszył się niedzielny Doppelpass i to on przetrwał próbę czasu, a nie Viererkette.

bruckner

Rudolph Brückner jako prowadzący Doppelpassa. Odszedł z DSF-u na skutek nieporozumień ze swoim przełożonym, który niesłusznie zarzucał mu, że ten na antenie nieprzychylnie wypowiadał się na temat stacji 

Doppelpassa, Hattricki (programy z obszernymi skrótami meczów 1. i 2. Bundesligi), czy co poniedziałkową genialną Spieltaganalyse (zdecydowanie polecam każdemu fanowi Bundesligi) można na sport1 oglądać po dziś dzień, więc nie ma sensu dłużej się nad tym rozwodzić. Pozostańmy w przeszłości. Przypomnijcie sobie – mroźny styczeń, za oknem hałdy śniegu (serio, były kiedyś takie zimy…), na termometrze -15, a wy włączacie DSF i widzicie zieloniutki dywan, najczęściej z charakterystycznym bażantem stanowiącym logo piwa Hasseröder w środkowym kole, trybuny wypełnione tysiącami kibiców i najlepsze niemieckie kluby w rywalizacji o zimowe mistrzostwo Niemiec. Pamiętacie te

turnieje halowe

? Można było w nie wsiąknąć na dobre i to na kilka dłuuugich godzin. To właśnie dla nich na przerwę zimową w Bundeslidze czekało często się z utęsknieniem. Z czasem na turniejach zaczęły się pojawiać i polskie kluby, przede wszystkim Widzew Łódź, zapewne dzięki niemieckim kontaktom Andrzeja Grajewskiego. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem, jak z językiem naszych zachodnich sąsiadów radzi sobie Franz Smuda i byłem pod wrażeniem, bo naprawdę dawał sobie świetnie radę. Na pewno lepiej niż z językiem polskim.

Turnieje halowe w szerszej formule z czasem niestety umarły, bo po pierwsze – nie cieszyły się wśród niemieckich kibiców aż tak wielką popularnością, po drugie – kluby wolały przygotowywać się do piłkarskiej wiosny w nieco bardziej komfortowych warunkach, najlepiej gdzieś w ciepłych krajach, a po trzecie – nikt nie chciał ryzykować kontuzji swoich najlepszych zawodników i częstokroć prestiż takich turniejów cierpiał na tym, że te największe firmy wcale nie wystawiały do gry swoich największych asów.

Telegazeta, czyli Internet w wersji beta

Nie wyłączajmy jeszcze telewizorów. W czasach, kiedy nie było jeszcze internetu, a i bezpośrednich relacji z meczów nie dało się obejrzeć w Polsacie Sport czy w Eurosporcie 2, w oczekiwaniu na rana włączało się telegazetę i z uporem maniaka odświeżało się strony, byle tylko poznać bieżące wyniki danej kolejki. Do dziś pamiętam – 220 na Sat1 i telewizor w domu zajęty na 2 godziny.

teletext

Tak się kiedyś oglądało relacje na żywo z Bundesligi. #GimbyNieZnajo

Jakaż była moja frajda, gdy z czasem mogłem zacząć korzystać z dobrodziejstw internetu. O streamach nikt jeszcze nie śnił, siła sygnału w mojej radiówce była jaka była, ale wystarczająca do tego, by posłuchać radia. Od godziny 14:00 w większości regionalnych rozgłośni radiowych w Niemczech rozpoczynało się odliczanie przed najbliższą kolejką. Prezentowano składy, wywiady, rozmawiano z dzwoniącymi do radia słuchaczami, a od godziny 15:30 rozpoczynano coś na kształt naszego legendarnego S-13. Zazwyczaj wybierałem WDR 2 lub NDR. W tej pierwszej rozgłośni koncentrowano się przede wszystkim na klubach z Nadrenii-Westfalii (Dortmund, Schalke, Bochum, Kolonia, Leverkusen), a ta druga (północne Niemcy, czyli Hamburg, Brema, Hanower i Wolfsburg) miała po prostu najlepszy sygnał. Całość kończyła się meldunkami i relacjami z poszczególnych stadionów, więc blok bundesligowy zamykał się dopiero o godzinie 18:00. Idealnie by zdążyć włączyć ran…

Stylówa, która ryła mózg…

Piłkarze jak wiadomo to współcześni dyktatorzy mody, a każda epoka – niczym mecze derbowe – kieruje się swoimi zasadami. Kto żył w latach 90-tych, ten pamięta, jak się wtedy noszono. Krótko z przodu, długo z tyłu, mile widziany kolczyk w uchu. Stylówa na Limahla czy na Modern Talking była absolutnie w modzie. Zresztą sami zobaczcie. Przygotowałem małą galerię. Wasz faworyt? Mój Kahn. Zapomniałem już, że w czasach gry w Karlsruhe był albinosem…

sternkopf

Stylówa Michaela Sternkopfa to niemalże manifest mody lat 90-tych wśród piłkarzy

sutter

Alan Sutter. I z takim „dywanem” można było grać.

kahn 

Olli Kahn im starszy. tym mniej straszny…

decheiver

Harry Decheiver. Potwierdzenie tezy, że mężczyzna musi być jedynie odrobinę przystojniejszy od diabła…

freund

Młody Steffen Freund. No cóż…

beiersdorfer

Szacowny i elegencki dziś Dietmar Beiersdorfer…

jancker

No to dla kontrastu – Carsten Jancker. Żywa reklama kolczyków do znakowania bydła 

Pośmialiście się trochę? To teraz pomyślcie, że to oni w ówczesnych latach wyrywali same najlepsze dziewczyny…

Nasi tu byli!

Skąd ta fascynacja Bundesligą? Pewnie też i stąd, że przez te wszystkie lata niepoślednie role odgrywali w niej polscy piłkarze, a jak wiadomo bliższa koszula ciału. I co tu dużo mówić – książkę można by napisać o wyczynach naszych piłkarzy na boiskach między Odrą a Renem, bo ciekawych historii z ich udziałem w ostatnim dwudziestoleciu nie brakowało. Bywało radośnie, gdy dopiero co wprowadzony na boisko Sławomir Majak na kilka minut przed końcem zapewniał Hansie Rostock utrzymanie w 1999 golem na 3:2 w Bochum, zabawnie, gdy Bartek Karwan nie wszedł z ławki na boisko, bo… zapomniał meczowej koszulki (prasa berlińska ochrzciła go potem mianem Trikot-Trottel, czyli „koszulkowy gamoń”), jeszcze zabawniej, gdy Kuba nie trafiał do zupełnie pustej bramki w meczu z Freiburgiem, dziwacznie, gdy Ottmar Hitzfeld w ramach pomocy finansowej dla swojego byłego klubu sprowadzał z Aarau do Bayernu Sławomira Wojciechowskiego, który do dziś uznawany jest za jedną z największych pomyłek transferowych Bayernu w tym wieku, czy „skandalicznie”, gdy niemieccy dziennikarze podstawiali mikrofony pod Tomasza Hajtę czy Janusza Górę (ten drugi zrobił zresztą prawdziwą furorę w niemieckich mediach), a ci na celownik brali sobie arbitrów.

Janusz Góra i jego „Skandal!”. Klasyk u naszych zachodnich sąsiadów.

„Das ist keine Frauenfuβball!” Tomasz Hajto wzburzony po meczu z Bayerem Leverkusen

Ten drugi zresztą to mój osobisty „bohater”. Dawny DSF miał go przez ponad pół roku na zajawce reklamującej stację. Po jednym z meczów, wygranym przez jego Ulm 4:0, podszedł do niego dziennikarz, by porozmawiać o  świetny spotkaniu także i samego Góry, który zdobył w tym spotkaniu dwie bramki.

Ich habe heute zwei geschieβen! – odparł z dumą w głosie ukontentowany swym wyczynem polski pomocnik. Do dziś mnie ciekawi, w którym momencie (i czy w ogóle) zdał sobie sprawę, jak mocno wrył się tym cytatem w świadomość niemieckich kibiców. W języku niemieckim istnieją dwa bardzo podobne w wymowie czasowniki, jednak o zupełnie różnych treściach. Pierwszy to schieβen (ten, który w zamierzeniu Góry miał zostać użyty) czyli strzelać, a drugi to scheiβen czyli… wypróżniać się w pozycji kucznej. Tym samym Góra miast powiedzieć, że strzelił dziś dwa gole oznajmił wszystkim oglądającym go w telewizji, że w dniu bieżącym ustrzelił w kibelku dwa stolce. Aż chciałoby się zacytować klasyka: „O, widzę, że ładnie się pan tu przedstawił przed milionami słuchaczy…”

Nie zawsze jednak było tak wesoło. Na osobną wzmiankę zasługuje nasza 10 z Wolfsburga, piłkarz, na jakiego polski futbol czekał przez lata. Miał stanowić siłę naszej reprezentacji w środku pola. Nowak w wersji 2.0, ale nie Piotr, a Krzysztof. Niestety nie doczekaliśmy się cudów w jego wykonaniu. Zdecydowanie za wcześnie przeniósł się do kadry montowanej przez Boga. Niemcy nadali mu przydomek Nummer 10 der Herzen, czyli „Dziesiątka serc”. Nowak cierpiał na stopniowy zanik mięśni i po kilkuletniej chorobie zmarł w roku 2005. To jest jak mecz – nigdy nie wiesz, jak się skończy – zwykł mawiać o swojej chorobie. Cytat, który mocno utkwił mi w głowie. Krzysiek mocno walczył, rywal był jednak najokrutniejszy z okrutnych. Nie dało się go pokonać…

Momenty były…

Przez te wszystkie lata Bundesliga dostarczała widzom wielu kultowych momentów i zdarzeń. Gol Lehmanna w doliczonym czasie gry dla Schalke w Derbach z Dortmundem (1997), gol Hankego z połowy boiska po tym jak Hans-Jörg Butt nie zdążył wrócić do bramki po skutecznie wykonanym przez siebie rzucie karnym, fantastyczna bramka Okochy w meczu Eintrachtu z Bayernem, kiedy to Jay-Jay tańczył po kilka razy z całą obrona Bayernu i z Oliverem Kahnem,  finisz sezonu 2000/2001 i mistrzostwo Niemiec zdobyte przez Bayern kosztem Schalke (gdzie rozpoczęto już świętowanie) po rzucie wolnym pośrednim wykonywanym z pola karnego Hamburga w doliczonym czasie gry, Völler przytulający zalewającego się łzami Andreasa Brehme po spadku Kaiserslautern, czy wreszcie absolutny i niezaprzeczalny numer 1, czyli pamiętna konferencja prasowa Giovanniego Trapattoniego z czasów prowadzenia Bayernu… Zresztą, długo by wymieniać. Każdy fan Bundesligi ma z pewnością swoją listę hitów.

Nie mogłem sobie odmówić wrzucenia tego filmiku. Mam plan, nauczyć się kiedyś tego monologu na pamięć. Mój osobisty numer 1. Konferencja, która przeszła do annałów. Trap on fire.

Może zabrzmi to zbyt pompatycznie, ale w dużej mierze właśnie dzięki Bundeslidze nauczyłem się języka niemieckiego, zwiedziłem kawałek świata i poznałem wielu świetnych ludzi. Przesiąknąłem nią na dobre. Zresztą tu nie chodzi nawet o ligę, a o piłkę jako zjawisko socjologiczne, bo zakładam, że wiele osób powiedziałoby o sobie to samo, podmieniając tylko Bundesligę na La Ligę, BPL, czy Serie A, a język niemiecki na hiszpański, angielski czy włoski. Cieszmy się ludzie, że mamy taką pasję. Lepszej nie ma nikt. Pomyślcie sobie, że gdybyście nie interesowali się piłką, to w sobotnie popołudnia i wieczory emocjonowalibyście się skokami do wody mniej lub bardziej anonimowych celebrytów, a zamiast Ligi Mistrzów zerkalibyście w środy na skrzywiony obraz polskiej służby zdrowia na przykładzie szpitala w Leśnej Górze…