Kiedy w latach 90-tych siadałem w sobotnie wieczory przed telewizorem, by zakosztować trochę tego lepszego świata i liznąć kawałek futbolu przez duże F, oglądając legendarny ran nigdy bym się nie spodziewał, że program ten odciśnie tak duże piętno na moim późniejszym życiu. Bo to chyba od niego zaczął się mój mariaż z Bundesligą, który trwa już z górą 20 lat. W mojej głowie ukrywają się do dziś przedziwne nazwiska piłkarzy z tamtych lat. Martin Kree, Michael Sternkopf, Bernhard Winkler, Ingo Anderbrügge, Uwe Bindewald, Stefan Kohn… To od nich zaczęła się moja fascynacja Bundesligą. Jakkolwiek to zabrzmi – to byli bohaterowie mojego dzieciństwa. I Olaf Bodden też się do nich zaliczał.
Tak Olaf Bodden wyglądał u szczytu swojej kariery…
Był to wielki, potężnie zbudowany blondas, kojarzony głównie z grą dla TSV 1860. Nazywano go człowiekiem-drzewem. Nie dlatego, że był „drewniany”, a dlatego, że przy swoich 192 cm wzrostu ważył blisko 90 kilogramów. Przepowiadano mu dużą karierę. – To był chłopak, który zawsze ciężko harował na treningach i nigdy nie narzekał. Jestem przekonany, że gdyby nie choroba doszedłby do reprezentacji – mówi jego ówczesny trener Werner Lorant. Może i trochę przesadza, ale faktem jest, że Bodden miał „ten kwalitet”. Miał nosa do bramek. W 1. i 2. Bundeslidze zagrał w sumie w 166 spotkaniach i zdobył w nich 50 goli. Całkiem niezła średnia. Byłaby z pewnością jeszcze lepsza, gdyby w wieku 28 lat nie musiał przedwcześnie zakończyć swojej kariery. – To było w 1996 na obozie treningowym z TSV. Dostałem nagle ostrego bólu gardła, węzły chłonne zrobiły się wielkie a mnie ogarnęła całkowita niemoc. Nie mogłem zrobić ani jednego kroku. Trener nie mógł pojąć, co się dzieje, ale w końcu mnie zmienił na moją wyraźną prośbę. Lekarz klubowy zbadał mnie i pobrał krew, ale niczego nie stwierdził. Dopiero znajomy polecił mi, abym się przebadał pod kątem mononukleozy. Pauzowałem przez dwa miesiące, potem wznawiałem treningi, ale ciągle to wracało. Biegałem i nagle się przewracałem. W grudniu 1997 roku nie byłem w stanie już niczego więcej zrobić. Tak o początkach swojej przeraźliwej choroby mówił w Mainpost w wywiadzie z 2006 roku. Miał wówczas jeszcze nadzieję na całkowite wyleczenie. Wiedział już, że choruje na syndrom chronicznego zmęczenia, ale wierzył, że kiedyś z tego wyjdzie. Dziś mamy rok 2016 i jego sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Sama nazwa choroby, na którą cierpi Bodden i około 300 tysięcy osób w całych Niemczech, nie brzmi może wcale aż tak bardzo złowrogo, a jednak trudno sobie wyobrazić coś znacząco gorszego. Od dwóch lat bowiem Bodden nie wstaje z wózka inwalidzkiego, a od półtorej roku nie opuszcza swojego mieszkania. Najprostsze czynności życiowe stanowią dla niego nie lada wyzwanie. Kiedy dziennikarze tz chcieli się umówić na wywiad z Boddenem dowiedzieli się, że kilka minut rozmowy będzie kosztowało go dwie godziny odpoczynku, bo będzie po tej rozmowie wykończony nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Są dni, kiedy ogromne problemy sprawia mu spożywanie posiłków czy nawet skorzystanie z toalety. Kiedy odwiedzają go jego dzieci, mogą spędzić z nim tylko pół godziny, dłuższa wizyta byłaby dla Boddena ponad jego siły. Jedyne, co może robić bez przeszkód, to leżeć w łóżku i oglądać telewizję…
A tak wygląda dziś…
Na jedzenie tez musi zwracać baczną uwagę. Wykluczony jest cukier oraz owoce wszelkiej maści. Spożycie ich grozi ostrą biegunką i wzrostem temperatury. Nic dziwnego zatem, że Boddenowi powoli zaczyna brakować motywacji do walki. – Gdybym wiedział, że mam spędzić kolejne dwadzieścia lat w takim stanie, to nie dałbym rady. Oszalałbym. Ale jeszcze walczę… Oby walczył jak najdłużej, choć w tej nierównej walce zaczyna mu powoli brakować amunicji. Mimo wielu lat zawodowej kariery, żyje dziś bardzo skromnie. Wszystko, co posiadał, wydał na lekarstwa i terapie. Dziś otrzymuje rentę w wysokości 4700 € miesięcznie. Dużo to i mało. Dużo, bo wystarcza na zaspokojenie pierwszych potrzeb, mało, bo nie wystarcza na kontynuację leczenia. Na same witaminy musi miesięcznie przeznaczać ok. 4000 €. Pomocna mogłaby się okazać kolejna terapia komórkami macierzystymi, którą przeprowadza klinika w Berlinie, problem w tym, że kosztuje ona blisko pół miliona euro, a takich pieniędzy Bodden niestety nie posiada.
Wszystko, co najgorsze, zaczęło się cztery lata temu. Do tego momentu Olaf żył we względnej zgodzie ze swoją chorobą. Był relatywnie samodzielny, mógł przynajmniej zadbać o samego siebie wykonując bez pomocy otoczenia najprostsze czynności życiowe. W 2012 zgłosił się na ochotnika do przetestowania leku o nazwie Rituxinab. Dowiedział się, że lek ten może mu pomóc. Niestety, stało się zupełnie inaczej. Bodden doskonale przypomina sobie tamten dzień. Siedział w domu przed telewizorem i w jednej chwili zrobiło mu się niedobrze, a pot zaczął się z niego lać strumieniami. – Myślałem, że umieram. Mój mózg w jednej chwili przestał wysyłać sygnały do mojego ciała, które stało się odrętwiałe niczym warga po wizycie u dentysty. Lek, zamiast pomóc, jeszcze bardziej zaszkodził, powodując reaktywowanie wirusa. Od tej pory ciało Boddena nie odczuwa w zasadzie żadnych fizycznych doznań. Nie miewa gęsiej skórki, nie poci się, ani też nie marznie. Nawet nie kicha. Niemalże z rozrzewnieniem wspomina czasy początków choroby, gdy po pierwszej terapii przez niemal rok leżał w odosobnionej ciemni, bo jego organizm nie mógł znieść żadnych bodźców dochodzących z zewnątrz. Nawet rozmowy toczone w sąsiednim pokoju przez współlokatorów były dla Boddena obciążeniem. Dziś, jak sam mówi, chętnie wróciłby do tamtych czasów…
Jego trener z młodzieńczych lat – Karsten Wettberg organizuje dla Boddena róznego rodzaju zbiórki i pomaga mu na co dzień.
Bo dziś szczytem wysiłku i ogromnym sukcesem dla Boddena jest samodzielne umycie się, czy przejście z łóżka na wózek i odwrotnie. Każdy dzień wygląda niemal tak samo. Trochę telewizji, trochę internetu, trochę rozmów przez telefon… I sen. Po 10-12 godzin dziennie. Mieszka wraz z opiekującą się nim znajomą i jej córką. Wynajmuje u nich pokój w dwupiętrowym mieszkaniu. Dwa razy w tygodniu trzeba go wtaszczyć po schodach na piętro, aby mógł się wykąpać. Albo inaczej – aby ktoś mógł to zrobić za niego. – Co to za życie proszę pana… – mówił niedawno reporterowi SportBilda, który przyszedł do niego w odwiedziny. I raczej nie słychać było w jego głosie optymizmu…