Ludzki Lucek, czyli kowal i artysta w jednym

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Niebywałego pecha ma w tym sezonie Bayern. Zespół, który parę miesięcy temu zachwycał i rozbijał w puch kolejnych rywali, został skutecznie rozłożony na łopatki przez kontuzje, z którymi jak z alkoholem – nikt jeszcze nigdy nie wygrał. O ile znam kilku śmiałków, którym czasem udaje się z tym alkoholem nawiązać wyrównaną walką i jeśli nie wygrać, to przynajmniej zremisować, o tyle nie znam żadnej piłkarskiej drużyny i żadnego trenera, który pozostałby obojętny na taka plagę kontuzji, jaka ma miejsce w tym roku w Bayernie (bądź na jesieni w Dortmundzie i w Schalke). Nagle okazało się, że kadra Bawarczyków wcale nie jest tak szeroka, jak się pospolicie uważa i – biorąc nawet poprawkę na tradycyjną już u Pepa głęboką rotację ligowego składu po zdobyciu tytułu – nazwiska Rico Striedera czy Lucasa Görtlera, którzy w sobotę zanotowali debiuty w pierwszym zespole Bayernu, niewiele mówią chyba nawet samym kibicom tego klubu. Co prawda w Niemczech nie tracą nadziei na pokonanie Barcelony w półfinale Ligi Mistrzów, ale ton wypowiedzi mocno zelżał. Trudno się zresztą temu dziwić. Brak Badstubera, Alaby, Robbena, Ribery’ego i mimo wszystko niepewny występ Lewandowskiego to ogromne ciosy. To tak, jakby z Barcelony wyjąć Neymara, Messiego i Iniestę, a Suareza wystawiać do składu ze złamaną szczęką i tydzień po wstrząśnieniu mózgu na mecz z będącym w pełni formy i sił Bayernem… Guardiola stwierdził niedawno, że tylko tryplet przyniesie w Monachium pełnię satysfakcji, ale już wiadomo, że cel ten nie zostanie osiągnięty, a na koniec może się okazać, że jedyne trofeum, jakie Bayern w tym sezonie zdobędzie, to Mistrzostwo Niemiec. Cenne, ważne, ale i trochę już w Monachium oklepane. Tam mistrzostwo Bundesligi jest standardem, a celem właściwym Liga Mistrzów. A skoro drugi sezon z rzędu zabraknie monachijczyków w finale, to atmosfera wokół Pepa zrobi się nieco gęstsza, a spekulacje nabiorą mocy…

Nie, nie twierdzę, że w lecie dojdzie w Monachium do rewolucji. Niemcy wciąż sprawiają wrażenie zachwyconych, że w ich lidze pracuje ktoś tak charyzmatyczny, jak Guardiola. On ma status niezwalnialnego, tak jak Klopp w Dortmundzie. Gdzieniegdzie można jednak przeczytać i usłyszeć wypowiedzi dziennikarzy przypominających o założeniach Hiszpana, wedle których nie chce on pracować w żadnym klubie dłużej niż przez trzy lata. Kontrakt z Bayernem kończy mu się za rok i kto wie, czy angielskie petrofunty płynące strumieniem z błękitnej części Manchesteru oraz wizja nowego wyzwania nie przeważą nad filozofią mia san mia. I co wtedy?

Tak jak ciężko będzie zastąpić Robbena czy Ribery’ego, tak równie dużym problemem będzie znalezienie odpowiedniego następcy dla Guardioli. Ale pierwsze nazwiska pojawiają się już na giełdzie. To, że Jürgen Klopp prędzej czy później trafi na Säbener Straβe jest w Niemczech dla wszystkich dość oczywiste, choć pewnie jeszcze nie w najbliższych dwóch latach. Dieter Hecking z Wolfsburga to wciąż jeszcze nie ten kaliber, Markusowi Weinzierlowi brakuje i doświadczenia, i odpowiedniej charyzmy, a Roger Schmidt niech się najpierw potwierdzi w Leverkusen. Pewnie już wiecie, do kogo zmierzam. Przez lata polityka transferowa Bayernu kręciła się wokół hasła – „jeśli nie możesz ich pokonać, to ich kup”. W Dortmundzie wiedzą o tym najlepiej. W Bundeslidze jest trener, który w tym sezonie zdobył na Bayernie 4 punkty nie tracąc w tych meczach nawet bramki. Jego zespół jest  najlepszą drużyną w rundzie wiosennej w całej lidze, a jej poczynania na boisku ogląda się z największą przyjemnością. W 4 lata z drużyny drżącej o utrzymanie w lidze i toczącej wycieńczające boje z VfL Bochum w brażach o 1. Bundesligę zrobił team liczący się w Europie, który piłkarsko jest w stanie zdominować nawet Sevillę i który najprawdopodobniej wyląduje w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów. Krok po kroczku wspina się coraz wyżej w hierarchii europejskiego futbolu. To oczywiście Lucien Favre, człowiek, który z Borussii Mönchengladbach uformował zespół, który obok Bayernu prezentuje dziś w Niemczech najwyższą kulturę gry.

Jego droga trenerska układała się wręcz modelowo. Tuż po zakończeniu kariery zawodniczej w 1991 objął drużynę młodzików w malutkim szwajcarskim klubie FC Echallens. Nie był pewien, czy obrał właściwą drogę życiową. Chciał się przekonać, czy trenerka to coś dla niego. W Echallens spotkał nastoletniego natenczas Ludovica Magnina, późniejszego wielokrotnego reprezentanta Szwajcarii, który po latach wspomina, że od samego początku widać było u Favre’a wielki dryg: – Jakie mieliśmy wrażenia po pierwszych treningach z nim? Takie, że staliśmy z szeroko otwartymi oczami i gębami i nikt nie potrafił z siebie wydusić ani słowa… Po dwóch latach przejął pierwszy zespół i wywalczył z nim pierwszy w historii awans do Nationalligi B, czyli tamtejszej II ligi. Po krótkim pobycie w Neuchatel Xamax, gdzie zajmował się ponownie młodzieżą, przeszedł do Yverdon i jego trenerskie życie zaczynało nabierać pędu. Awans do Nationalligi A i piąte miejsce z beniaminkiem w kolejnym sezonie umożliwiły mu przejście w roku 2000 do Servette Genwa, gdzie zdobył mistrzostwo i Puchar Szwajcarii oraz dotarł do 1/8 finału Pucharu UEFA ogrywając po drodze Herthę 3:0. Tam zresztą kończył swoją karierę piłkarską i miał okazję bliżej poznać Karla-Heinza Rummenigge, co może się okazać dość istotną informacją na przyszłość.

favre

Favre był też całkiem niezłym piłkarzem. W reprezentacji Szwajcarii zaliczył 24 mecze. Legenda głosi, że był nienagannym technikiem i porównywano go często z Michelem Platinim.

Potem zrobił sobie roczny urlop, który wykorzystał na doszkalanie własnego warsztatu. To wtedy praktykował w Barcelonie, a także u Wengera i Beniteza. Był w Argentynie, Hiszpanii, Szwecji, Włoszech, Niemczech, Belgii, Francji i Anglii. Chciał poznać futbol z każdej perspektywy. W 2003 roku otrzymał ofertę z FC Zurych. Nie był tam co prawda pierwszym wyborem, bo w Zurychu czekano z utęsknieniem na podpis Joachima Löwa, ale skoro się go nie doczekano… Uznano, że z braku Löwa i Favre dobry. Początki były trudne. Zespół grał słabo i okupował ostatnie miejsce w tabeli, a Favre otrzymał od klubu ultimatum. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ruszyło z kopyta. Zespół zaczął wygrywać i piąć się w górę tabeli. W 2005 zdobył Puchar Szwajcarii, a w dwóch kolejnych latach sięgał po tytuł najlepszej drużyny w kraju. Cierpliwość popłaciła. Zasługą Favre’a było też wprowadzenie do drużyny najzdolniejszych juniorów, m.in. obecnego piłkarza Galatasaray Stambuł – Blerima Dzemailiego, który wystawia Favre’owi niemal laurkę i świetnie definiuje styl jego pracy: – Był dla mnie jak ojciec. To, czego nauczyłem się u niego, było dla mnie bazą tego, co osiągnąłem później. To on nauczył nas podejmować na boisku możliwie najlepsze decyzje z całej gamy dostępnych. W trakcie meczów próbowaliśmy schematów wyuczonych przez nas na treningach w sytuacjach jeden na jednego i to działało! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ponieważ każdy z nas był zaangażowany w grę ofensywną, dlatego mieliśmy z gry wielką frajdę a i atmosfera w zespole była niepowtarzalna. Chciałbym jeszcze kiedyś dla niego zagrać…

Favre to trener, który widzi więcej od innych i nie boi się rzucać piłkarzy po innych pozycjach niż są oni przyzwyczajeni. Jeden z jego najbliższych współpracowników w Borussii – Frank Geideck opowiadał w wywiadzie dla 11 Freunde o swoim szefie i jego zamiłowaniu do najdrobniejszych detali oraz o tym, że nie męczy go dyskusja o piłce i mógłby o niej rozmawiać przez 24 godziny na dobę. Po kilku treningach obserwacji nakazał Christopherowi Kramerowi atakować piłkę przy wślizgach inną nogą po to, aby był o ułamek sekundy szybszy. Patrick Herrmann mówił z kolei w jednym z wywiadów, że trener uczył piłkarzy… kąta, pod jakim mają się ustawiać na boisku względem przeciwnika. Nie to, że prostopadle czy równolegle. Rolę odgrywały centymetry w ustawieniu stóp. Pedant i szczególarz. Niczym komisarz Przygoda. To on z przeciętnego czy nawet słabego w skali europejskiej napastnika Piszczka zrobił jednego z najlepszych na starym kontynencie prawych obrońców, to on powiedział Raffaelowi w Hertcie, że żaden z niego środkowy napastnik i lepiej będzie dla niego, jeśli nauczy się grać na pozycji którą w Niemczech definiuje się jako hängende Spitze czyli podwieszonego napastnika lub (tu sprawię przyjemność kilku znanym twitterowiczom, których serdecznie z tego miejsca pozdrawiam) określa zagadkową liczbą 9,5. To on wreszcie z robiącego furorę na ostatnich mistrzostwach świata na prawej obronie w reprezentacji USA Fabiana Johnsona zrobił… lewoskrzydłowego, mimo iż to raczej na prawym boku defensywy ma większy kadrowy problem niż w formacji ofensywnej.

Ale umiłowanie do szczegółów u Favre’a dochodzi do głosu nie tylko na boisku: – Kiedyś planowaliśmy z prezydentem pewnego klubu transfer. Długo obserwowaliśmy zawodnika i ustaliliśmy, że go bierzemy. Prezydent wsiadł w samochód i pojechał do domu, a przed nim jechał ów piłkarz. Po drodze trzykrotnie przejechał na czerwonym świetle. Prezydent do mnie zadzwonił. Długo się nad tym zastanawiałem, aż w końcu powiedziałem, że tak być nie może i nie bierzemy go…

A propos Raffaela i Herthy. Berlin to miejsce, do którego Favre niechętnie wraca myślami. Ma żal w sercu za sposób, w jaki się z nim rozstano. Do zespołu ze stolicy Niemiec przyszedł w roku 2007 i po rozgrzewce w pierwszym sezonie (10. miejsce na koniec sezonu) przystąpił do szturmu. Hertha długo liczyła się w walce o tytuł, w końcu jednak zakończyła sezon na czwartej lokacie i zakwalifikowała się do europejskich rozgrywek. W nowym sezonie coś się zacięło. Z siedmiu meczów ligowych Favre wygrał tylko ten pierwszy i musiał się pożegnać z posadą. Dziś Favre bardzo niechętnie wspomina tamten okres. Zadra wciąż jeszcze tkwi w sercu. Dopiero po czasie okazało się, że wiele rzeczy w Berlinie się nie zgadzało. Jego wieloletni asystent, którego zabrał ze sobą do Berlina z Zurychu – Harald Gämperle kopał pod nim dołki. Parę godzin przed zwolnieniem wypaplał w mediach, że Favre w zespole nie ma żadnego posłuchu, a piłkarze śmiechem reagują na jego polecenia i specyficzny francuski akcent. Później sam rozpowiadał, że Favre ma ciężki charakter, nie zna się na skautingu i brakuje mu lojalności względem współpracowników. Favre odparł tylko krótko, że słowa te więcej mówią właśnie o Gämperle niż o nim samym. Życie zweryfikowało, kto miał rację. Czy komukolwiek z Was mówi dziś coś nazwisko Gämperle?

Konferencja pożegnalna Favre’a w Berlinie. Dziennikarze na niej zgromadzeni kiwali tylko głowami nie zgadzając się z jego słowami. „Chcę zostać w Niemczech i znaleźć klub z ambicjami”. Został, znalazł, wygrał.

Etos pracy. Kiedy media w Niemczech nie mogły się nadziwić, że w praktyce z tym samym zespołem, który Frontzeck o mało włos nie spuścił z ligi, Favre bije się w następnym sezonie o miejsce dające kwalifikację do Ligi Mistrzów, Favre spokojnie odrzekł, że to kwestia podejścia do swoich obowiązków. – Przykro mi to powiedzieć, ale muszę. Nasz sukces to nie przypadek. Wszędzie, gdzie pozwolono mi pracować, odnosiłem sukcesy. W Berlinie niektórym decydentom słowa te musiały pójść w pięty. Wiadomo jednak – trenera zawsze łatwiej pogonić niż cały tabun piłkarzy…

W Borussii Favre uznawany jest niezwykle sympatycznego, skromnego i pracowitego człowieka, który dla każdego znajdzie ciepłe słowo. Nie znajdziecie człowieka, który by go nie lubił bądź nie cenił. On i Eberl tworzą wręcz modelową symbiozę, której zazdroszczą Gladbach niemal wszystkie kluby w Bundeslidze. Ale nie zawsze było tak cukierkowo. Po sezonie 2011/2012, kiedy to nie tylko w Niemczech zachwycano się kapitalną piłką prezentowaną przez Źrebaki (przypominającą tę, którą gra Barcelona, bazującą na posiadaniu piłki, dużej liczbie podań i permanentnym ruchu piłkarzy), zamiast wzmocnić zespół przed walką o Ligę Mistrzów, dopuszczono do utraty Reusa, Dantego i Neustädtera, piłkarzy niezwykle ważnych w strategii Szwajcara. W mediach (Spiegel) pojawiały się plotki, że Favre chce odejść, a za kulisami spekulowano, że sieci na niego zarzucił monachijski Bayern. Borussia chciała przedłużyć kończący się w 2013 kontrakt, ale bezskutecznie. Bild informował nawet, że Favre zażądał w nim klauzuli na wypadek, gdyby Bayern faktycznie się po niego zgłosił. – Jeśli przedłuży, to świetnie. Ale będzie to oznaczało, że w kontrakcie nie ma żadnej klauzuli odejścia do Bayernu! – grzmiał w mediach wiceprezydent klubu i jego legenda Rainer Bohnhof. Ostatecznie Eberl zdołał przekonać ambitnego szkoleniowca do przedłużenia kontraktu, a w ubiegłym roku dokonał tego ponownie. Obecna umowa kończy się dopiero za dwa lata.

Dlaczego uważam, że Favre byłby świetnym rozwiązaniem dla Bayernu na erę postguardiolową? To trener, który dobrze żyje z piłkarzami. Nie znajdziecie w prasie ani jednego zawodnika, który uskarżałby się na jego osobowość czy metody pracy. Tylko same laurki. To trener, który – jak mówił Raffael w wywiadzie dla Rheinische Post – ufa swoim piłkarzom i pozwala im grać w piłkę. Dużo rozmawia z piłkarzami i mówi im, co mogą poprawić. Ma wielką siłę przekonywania i potrafi zarazić zawodników swoimi pomysłami – kontynuuje Brazylijczyk. Do niedawna zarzucono mu, że nie potrafi rotować składem, ale bieżący sezon udowadnia, że i tego się nauczył. Pomimo potrójnego obciążenia Bundesligą, Liga Europejską i Pucharem Niemiec kontuzje szerokim łukiem omijały Mönchengladbach i znacznie częściej odwiedzały Monachium, Dortmund, Gelsenkirchen, czy nawet Leverkusen. Pomijając leciwego Stranzla, żaden z piłkarzy będących blisko składu nie zanotował w tym sezonie kontuzji, przez którą straciłby więcej niż 3 kolejki ligowe! Zresztą grafiki zobrazują to lepiej niż słowa:

borr

Kontuzje w Borussii…

bayern

…i kontuzje w Bayernie. Róznicę widać gołym okiem.

Kiedy niemal wszyscy w Bundeslidze preferowali grę jednym napastnikiem, Favre uparcie i od samego początku ustawiał swój zespół w klasycznym na pozór 4-4-2. Na pozór, bo dwójka napastników Kruse – Raffael zupełnie nie odpowiada taktycznym schematom jakie przypisane są napastnikom. Kruse lubi się cofnąć bardzo głęboko po piłkę i często napędza ataki Borussii z głębi pola posyłając kapitalne prostopadłe piłki na szybkonogich skrzydłowych, którzy lubią zejść do środka i wykorzystać półprzestrzenie. Raffael z kolei porusza się po całej szerokości boiska, ma względnie wolną rękę od Favre’a i próbuje stwarzać przewagi liczebne w odpowiednich sektorach boiska. Ich permanentny ruch sprawia, że ustawienie Gladbach w ofensywie jest trudne do uchwycenia, także przez rywala. Ważną cechą współczesnej Borussii jest też elastyczność i wielorakość stylów. Utarło się niesłusznie, że o ile w 2012 drużyna Favre preferowała małą piłkę a’la Barcelona, o tyle dziś bazuje głównie na kontrataku. Co na ten temat mówi sam mistrz? – Czerpię z wielu systemów. Nie można dziś powiedzieć, że Gladbach to zespół nastawiony na kontry. Jesteśmy groźni zarówno po kontrach, jak i po przejęciu piłki a także wtedy, gdy musimy zdominować rywala posiadaniem piłki. Próbujemy opanować wszystkie elementy i stosować je w zależności od rywala i sytuacji na boisku. Chcecie dowodów? Bardzo proszę. Chociażby mecz z Borussią Dortmund wygrany przez Źrebaki 3:1. Dortmund miał większe posiadanie piłki (54% – 46%) i wymienił większą ilość podań (538 – 432), co zupełnie nie miało przełożenia nie tylko na wynik, ale i na oblicze meczu. Z Bayernem było oczywiście podobnie (posiadanie 68%-32%, podania 823 – 379). Z drugiej strony warto zerknąć chociażby na statystyki z meczów z Hoffenheim czy Herthą (posiadanie w ostatnim spotkaniu dochodziło do 75%, a liczba podań przekroczyła 800 przy ledwie 300 gospodarzy). Ktoś może powiedzieć, że Hertha świadomie oddaje pole i piłkę rywalowi. I ma pewnie rację, bo pod względem posiadania to najgorszy zespół w całej lidze. Ale Hoffenheim plasuje się w tej klasyfikacji w środku stawki, a taki Wolfsburg w samej czołówce (4. miejsce), a mimo to w bezpośrednim starciu z Borussią dał się całkowicie zdominować także i pod tym względem (60 do 40 w posiadaniu i 644 do 435 w podaniach). Borussia dziś potrafi dobrać odpowiedni styl gry pod rywala. Potrafi wyprowadzić błyskawiczną kontrę (mecze z Bayernem czy Dortmundem), podkręcić tempo stosując zróżnicowany atak (mecz z Hoffenheim), czy po prostu zabrać mu piłkę i grać po swojemu (Hertha i Wolfsburg). No i jest cierpliwa. Bramka z Wolfsburgiem padła w doliczonym czasie gry, a zwycięski gol z Herthą na 3 minuty przed końcem.

Owa taktyczna elastyczność to coś, czego wg niektórych obserwatorów brakuje dziś Bayernowi Guardioli. Nie zawsze chęć zdominowania rywala przynosi pożądane efekty. Steffan Effenberg przywołuje w tym kontekście spotkanie sprzed roku przeciwko Realowi Madryt. Bayern dominował w zasadzie we wszystkich pomeczowych statystykach. Tylko w jednej został zmiażdżony, niestety tej najważniejszej. Być może zatem warto czasem sprzeniewierzyć się swojej filozofii w imię wyższych celów?

lucien-favre-champions-league-514

I tego mu należy życzyć!

– Mogę powiedzieć tylko tyle – w następnym sezonie nie będę trenerem Borussii Dortmund – tak Favre skomentował doniesienia łączące go z BVB po tym jak Jürgen Klopp rzucił ręcznik i… wzniecił spekulacje na temat swojej przyszłości, bo trudno tę wypowiedź odebrać jednoznacznie. Wyczuwa się jakieś „ale”. Jestem przekonany, że Mönchengladbach to nie jest końcowy przystanek w jego piłkarskiej wspinaczce pod Mont Everest. Z Echallens awansował do II ligi, z Yverdon do I, z Servette sięgnał po puchar, z Zurychem po mistrzostwo, z Herthą zasmakował realiów silnej ligi i wywalczył awans do europejskich rozgrywek, z Borussią miał fajną przygodę w Lidze Europejskiej i zagra z nią (w co gorąco wierzę) w Lidze Mistrzów. Szczyt jest już naprawdę blisko. Czas zacząć myśleć o wetknięciu na nim swojej flagi. Czas pokaże, czy będzie na niej herb Bayernu…

Favre pochodzi z malutkiej szwajcarskiej wioski zamieszkałej ledwie przez 700 mieszkańców. Aż 58 rodzin w tej miejscowości nosi takie samo nazwisko jak on. Favre wywodzi się od łacińskiego słowa faber, które oznacza kowala, ale także i artystę. Nazwisko-etykietka. Nic więcej pisać nie trzeba.