Złota dekada Źrebaków

Tomasz Urban
Tomasz Urban

Wiedzieliście, że wg kalendarza chińskiego żyjemy właśnie w roku owcy? Po nim nastąpią lata psa, małpy, koguta, świni, szczura, krowy (bawołu) i tygrysa, smoka, węża i konia. Brakuje już chyba tylko ryjówki i zająca, ale o tym coś więcej mógłby powiedzieć Fred z kultowej polskiej komedii. Nie wiem, czy sąsiedzi zza Odry posługują, bądź kiedykolwiek posługiwali się tym kalendarzem. Świadomie pewnie nie. I pewnie nawet nie wiedzą, że 30. kwietnia 1970 roku, dokładnie o godzinie 21:46, rozpoczął się w ich kraju rok Źrebaków. Rok, który jak się później miało okazać, przeistoczył się w trwającą z grubsza 10 lat erę. Futbolową złotą erę Borussii Mönchengladbach.

„DEUTSCHER MEISTER 1970 IST BORUSSIA MÖNCHENGLADBACH!“

Kiedy Karl Riegg z Augsburga, sędziujący mecz 33. kolejki Bundesligi pomiędzy Borussią a HSV o 21:46 po raz ostatni w tym spotkaniu użył gwizdka, spiker Rolf Göttel z dumą wykrzykiwał w obecności trzydziestodwutysięcznej gawiedzi zgromadzonej na legendarnym Bökelbergu że Deutscher Fußballmeister 1970 ist Borussia Mönchengladbach! Sukces, jak często bywa, rodził się jednak w bólach. „Die Fohlen”, czyli „Źrebaki”, przegrały 3 wcześniejsze mecze po 0:1 – z bezpośrednim konkurentem do tytułu – Bayernem, słabym Hannoverem i niewiele lepszym Rot-Weiss Essen. Aż w końcu udało się w przedostatniej kolejce. Bal na Bökelbergu rozpoczął się na dobre w 47. minucie meczu, kiedy to obrońca Hartwig Bleidig po asyście Güntera Netzera wyprowadził swój zespół na 4:0. Hamburg grał jednak do końca i w 85. minucie doszedł na 4:3. Na więcej przyjezdnych nie było już jednak stać i Gladbach zatopił się bez reszty w mistrzowskim amoku. Spotkanie to dobitnie potwierdziło zasadność starej… koszykarskiej maksymy, iż mecze wygrywa się atakiem, a mistrzostwa obroną. Bo to właśnie żelazna defensywa, kierowana przez rozgrywającego kapitalny sezon niewysokiego Hansa-Huberta Vogtsa, dała Borussii pierwszy mistrzowski tytuł w historii.

Kim dla Borussii był Berti Vogts? Tym, kim dla Milanu był Paolo Maldini. Całą swą seniorską karierę spędził w Borussii, rozegrał dla niej 419 meczów i przez długie lata był jej kapitanem. Barwy zespołu z Bökelbergu reprezentował nieprzerwanie od 1965 do 1979. Co ciekawe, jak podaje statystyczny portal fussballdaten.de, pomiędzy latami 1965 a 1971 nie opuścił ani jednego ligowego meczu Borussii! To on w największym stopniu ucieleśnia złotą dekadę „Źrebaków”, bo przeżył ją całą jako piłkarz Borussii. Jego kariera zakończyła się przedwcześnie w 1979r., kiedy w meczu Pucharu Niemiec przeciwko Wuppertaler SV, doznał bardzo skomplikowanego złamania nogi. Vogts nie był tak eleganckim i widowiskowo grającym obrońcą jak Franz „Kaiser” Beckenbauer. To raczej typ niezwykle skutecznego futbolowego rębajły, bullterriera, rzucającego się napastnikowi do… łydek bądź kostek. Taka ulepszona niemiecka wersja Adama Musiała. Zresztą, boiskowe pseudonimy Vogtsa mówią wszystko – „Terrier” lub „Wadenbeißer”, co na język polski da się przetłumaczyć jako… podgryzacz łydek.

vogts

Berti Vogts z dumą prezentujący mistrzowską paterę

MEIN NAME IST NETZER. GÜNTER NETZER.

Ale wróćmy do Borussii. O ile sezon 1969/1970 Gladbach wygrało żelazną defensywą, o tyle rok później podopieczni Hennesa Weisweilera zdominowali ligę piorunującą ofensywą, napędzaną przez magiczne trio. Duet niezwykle skutecznych napastników tworzyli wówczas Jupp Heynckes oraz Herbert Laumen. Prawdziwym architektem ofensywy był jednak ten trzeci. Postać w niemieckim futbolu absolutnie niebanalna i niezwykle barwna. Prekursor „lanserskiego” stylu życia kultywowanego po dziś dzień przez piłkarzy, playboy w pełnym tego słowa znaczeniu, miłośnik pięknych kobiet i szybkich samochodów (nieprzypadkowo w tej kolejności), mający zawsze coś oryginalnego do powiedzenia. Dziennikarze i kibice uwielbiają takie postacie i z nim nie było inaczej. Prowadził jak na ówczesne czasy niezwykle ekstrawagancki styl życia, poza placem gry imał się różnych zajęć, które przykuwały uwagę opinii publicznej. Będąc aktywnym piłkarzem Borussii, od roku 1965 wydawał gazetkę stadionową „Fohlenecho”, zaś w latach 70-tych prowadził dyskotekę w Mönchengladbach o nazwie „Lovers Lane”. Nic dziwnego, że i klubową maskotkę ochrzczono imieniem „Jünter”. Na boisku słynął zaś z kapitalnych crossów i ostro bitych stałych fragmentów gry oraz z… niechęci do biegania i angażowania się w defensywę. Od czarnej roboty miał jednak innych, tych mniej utalentowanych. On był gwiazdą, która miała błyszczeć pełnym blaskiem w ofensywie, napędzać grę obu napastników. O kim mowa? To oczywiście Günter Netzer, wybrany piłkarzem roku w Niemczech w latach 1972 i 1973. W barwach Borussii rozegrał on blisko 300 meczów, strzelając dla niej 108 bramek i notując ponad 100 asyst. Piłkarski geniusz.

netzer

Właściciel dyskoteki, posiadacz pięknych aut, miłośnik kobiet, piłkarski geniusz. Człowiek-legenda

W Bundeslidze „Fohlenelf” nie poszło tym razem za dobrze. Po trzech sezonach zakończonych na pudle (mistrzostwa w latach 1970 i 1971 oraz 3. miejsce w 1972r.), Borussii przyszło zająć ledwo piąte miejsce w lidze. Na osłodę pozostał finał Pucharu Niemiec z FC Köln, którym Netzer miał się pożegnać ze swoimi kibicami, mając już dograny kontrakt w Madrycie. Tymczasem Weisweiler zszokował publikę i posadził bożyszcze Bökelbergu na ławce rezerwowych. Po latach dopiero Netzer tłumaczył w wywiadzie telewizyjnym, że nie był wówczas optymalnie przygotowany do gry, bo w tygodniu poprzedzającym mecz zmarła jego matka. Tajemnicą poliszynela było jednak, że między nim a Weisweilerem nie było już „chemii”. Mecz bez swojego lidera na placu nie układał się dla Borussii zbyt dobrze. Po 90 minutach było 1:1, a Netzer, widząc człapiącego z wycieńczenia Christiana Kulika podszedł do niego i zapytał, czy da radę jeszcze grać. Kiedy usłyszał w odpowiedzi, że Kulik ledwo żyje … sam siebie wprowadził na boisko. Weisweiler oniemiał. Pozostało mu tylko przysiąść na ławce i zapalić z nerwów papierosa. Po 4 minutach przebywania na placu i kapitalnej dwójkowej akcji z Bonhofem, Netzer wypalił lewą nogą z 14 metrów w samo „okno” bramki kolończyków, zapewniając swojej drużynie drugi w historii krajowy puchar. Tą samą lewą nogą, która według jego słów służyła mu tylko po to, żeby się nie przewrócił podczas biegania. Johannes B. Kerner, znany niemiecki moderator telewizyjny, zwrócił po latach uwagę, że strzał ten niezbyt się Netzerowi udał, bo nie trafił on czysto w piłkę. Nawet jeśli tak było, nie on jedyny w historii futbolu potrafił strzelać bramki w myśl zasady – „przyszła, naszła, zeszła, weszła…”. Poza tym, daj nam Boże  w Polsce takich piłkarzy, którzy tak trafiają w piłkę, jak Netzer nie trafiał…

„UMARŁ” KRÓL, NIECH ŻYJE KRÓL!

Bez swojej gwiazdy „Źrebakom” przyszło zanotować „pusty przebieg” w kolejnym sezonie. Nie udało się wygrać nic. Netzera w drugiej linii próbował zastępować z różnym skutkiem Horst Köppel, w ataku dwoił się i troił Heynckes (30 goli w 33 meczach!), do Bonhofa i Vogtsa w defensywnej formacji dołączył twardy jak skała Ulrich Stielike, ale zabrakło nieuchwytnego „tego czegoś”. Nadeszła ostatnia kolejka sezonu 1973/1974. Na Bökelberg zajechał mający zapewnione mistrzostwo Bayern. Monachijczycy wyszli na mecz niemal prosto z samolotu, który przywiózł ich z Brukseli, w której dwa dni wcześniej świętowali zdobycie Pucharu Mistrzów Krajowych, po zwycięskim meczu z Atletico Madryt. Bawarczykom brakowało sił i motywacji, by stawić czoła mającym wiele do udowodnienia gospodarzom. Szalał Heynckes, który dzięki dwóm trafieniom doszlusował do Gerda Müllera i wraz z nim sięgnął po koronę króla strzelców. Kapitalną bramkę strzałem z woleja zdobył Bonhof, swoje trzy grosze wtrącił też Lorenz-Günther Köstner. Borussia wygrała 5:0 i upokorzyła rywala. Ale poza 2 punktami wygrała coś jeszcze, coś znacznie ważniejszego na przyszłość. Bökelberg zyskał nowego idola. Młodego, niepozornego, niziutkiego Duńczyka, którego Weisweiler wypatrzył dwa lata wcześniej na turnieju olimpijskim. Dotychczas niczym specjalnym się wyróżniał, ciężko mu było odnaleźć się w realiach niemieckiej piłki. Netzer, zagadywany przez dziennikarzy o niego, rzucał tylko prześmiewczo, że tego to zdmuchną w Bundeslidze z powierzchni! Nie zdmuchnęli, choć i sam Weisweiler tracił powoli wiarę w mikrego Duńczyka i zaczął się zastanawiać nad jego sprzedażą. Problem był jednak taki, że nie było na niego chętnych. I całe szczęście. W 34. minucie owego meczu z Bayernem ograł Franza Beckenbauera niczym początkującego juniorka i wykończył swój drybling strzałem do bramki bezradnego Seppa Maiera. Bökelberg oszalał z radości, bo mieli świadomość, że właśnie są świadkami narodzin nowej gwiazdy. Panie i panowie – poznajcie nowego konia wyścigowego w stadzie „Źrebaków”. Oto Allan Rodenkam Simonsen, piłkarz, który w naturalny sposób łączy okres triumfów Borussii z lat 1970-1974, z jeszcze okazalszymi sukcesami, jakie miały nastąpić w latach 1975-1979.

Odszedł król, niech żyje król!

Zanim szerzej o Simonsenie, warto wcześniej kilka słów poświęcić średnio udanym próbom podboju Europy przez Borussię w pierwszej połowie lat 70-tych. W dwóch pierwszych sezonach – 1970/1971 i 1971/1972 Borussia osiągała ledwie 1/8 finału Pucharu Mistrzów Krajowych. W roku 1972 mogło i powinno być znacznie lepiej, bo w 1/8 finału Borussia trafiła na Inter Mediolan i rozbiła go w pierwszym meczu u siebie aż 7:1/ W rewanżu przegrała 2:4 i… potrzeba było trzeciego meczu. Wynik pierwszego spotkania został anulowany, gdyż gracz Interu – Roberto Boninsegna miał zostać trafiony puszką po piwie rzuconą z trybun. W trzecim meczu Borussii nie udało się ani razu przełamać catenaccio Interu i do dalszych gier awansowali Włosi. Znacznie lepiej powiodło się „Źrebakom w dwóch kolejnych sezonach. W roku 1973 dotarli do finału Pucharu UEFA, w którym ulegli Liverpoolowi 2:3 w dwumeczu, zaś rok później z marzeń o Pucharze Zdobywców Pucharów „wyleczył ich” w półfinale AC Milan (1:2 w dwumeczu). I tak oto wygłodzone i spragnione triumfów „Źrebaki”, pozbawione swojego lidera Netzera, przystąpiły do sezonu 1974/1975…

APOGEUM

Czy u progu sezonu ktoś przypuszczał, jakie będzie jego zakończenie? Wyznawcom kultu Netzera z trudem przychodziła wiara, że bez niego Borussia może być jeszcze mocniejsza niż z nim. Tym bardziej, że w dwóch pierwszych meczach sezonu VfL (tak, tak, Borussia to także VfL) zdobył tylko jeden punkcik, po remisie na wyjeździe z Eintrachtem Frankfurt. Jednak od tego momentu ustawiona w klasycznym 4-3-3 Borussia wręcz zmiatała z boiska kolejnych rywali. Czy to w Bundeslidze, czy w Pucharze UEFA. Weisweiler przesunął z powrotem do pomocy Bonhofa, który odwdzięczył mu za to całą masą asyst i goli. Jego pomagierami w drugiej linii byli najczęściej Christian Kulik i Herbert Wimmer. Tył – wiadomo, królestwo Vogtsa, a jeśli jakimś cudem piłka przeszła jednak przez zasieki kierowane przez „Terriera”, to i tak padała łupem legendarnego Wolfganga Kleffa w bramce. Nawet jednak takie gwiazdy niemieckiej piłki jak Bonhof i Vogts pozostawały w cieniu ofensywnego trio. Atak Heynckes – Simonsen, wspierany jeszcze przez Duńczuka Henninga Jensena, potrafił rozmontować każdą defensywę. Wspomniana trójka zdobyła w sezonie aż 58 bramek, Jupp Heynckes po raz drugi z rzędu został królem strzelców Bundesligi, zaś cała piłkarska Europa zachwycała się dryblingami Simonsena. Borussia Mönchengladbach stała się na kontynencie synonimem niezwykle nowoczesnej i na wskroś ofensywnej gry. Mistrzostwo Niemiec stało się zwykłą formalnością. W 33. kolejce sezonu Borussia przybiła stempel potwierdzający jej dominację w lidze i pokonując u siebie Eintracht Brunszwik 2:0 po dwóch golach Jensena sięgnęła po trzeci tytuł w historii. Pierwszy powód do świętowania pojawił się jednak miesiąc wcześniej. Po wyeliminowaniu Tirolu Innsbruck, Olympique Lyon, Realu Saragossa, Banika Ostrawa i FC Köln Borussia znalazła się w finale Pucharu UEFA. Rywalem w dwumeczu – Twente Enschede. W pierwszym meczu na Bökelbergu faworyzowane „Źrebaki” męczyły się okrutnie z dobrze zorganizowanymi w defensywie Holendrami. Mimo wielu prób nie udało się ani razu skierować piłki do bramki przyjezdnych. Mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym. Być może byłoby inaczej, gdyby mógł w tym meczu  wystąpić kontuzjowany Heynckes. Zagrał w rewanżu, trafił trzy razy, Simonsen dołożył kolejne dwa gole i Borussia po raz pierwszy w historii sięgnęła po europejski puchar. Po raz pierwszy, ale nie po raz ostatni.

jupp

Jupp z łupami. Goalgetter jakich niewielu

TIME TO SAY GOOD-BYE…

W beczce miodu znalazła się jednak i nutka goryczy. Końca dobiegała kolejna epoka. Najważniejszy z twórców złotej dekady Borussii – Hennes Weisweiler postanowił skorzystać z oferty złożonej mu przez FC Barcelonę i po sezonie opuścił swój ukochany klub. Pożegnanie nie przyszło mu łatwo. Berti Vogts, którego Weisweiler traktował niczym syna, długo musiał namawiać swojego trenera, aby ten stanął do pożegnalnego zdjęcia drużyny po meczu z Eintrachtem Brunszwik, na którym obok mistrzowskiej patery dumnie prezentowano zdobyte właśnie europejskie trofeum.

Günter Netzer pisał później o nim w swojej autobiografii „Aus der Tiefe des Raumes. Mein Leben“:

– To Weisweiler stworzył z tego prowincjalnego nadreńskiego klubu zespół europejskiej klasy. Jego pomysł na futbol sprawił, że rozbłysnęliśmy pełnym blaskiem i staliśmy się prawdziwą legendą europejskiej piłki.

W podobne tony uderzał Kleff:

– Hennes Weisweiler był absolutnym autorytetem. Młodzi gracze wręcz się go bali. On w zasadzie nie musiał nic mówić, wystarczyło, że znacząco popatrzył i każdy wiedział, co ma robić. Wymagał od zawodników odważnego podejmowania pojedynków 1 na 1. Gra ofensywna była jego siłą. Tacy gracze jak Bonhof czy Simonsen byli wręcz ślepi, kiedy do nas przychodzili. Weisweiler poświęcił im mnóstwo czasu, pracował z nimi bardzo intensywnie i uformował z nich piłkarskie gwiazdy światowego formatu

hennes

Trenerska legenda Borussii, ale i nie tylko. Zgadnijcie, dlaczego kolońskie Kozły przybierają imię Hennes…

Nikt wówczas chyba nie przypuszczał, że 3 lata później drogi Weisweilera i Borussii przetną się raz jeszcze, ale owo „przecięcie“ wcale miło na Bökelbergu wspominane nie będzie. Jego następcą został powszechnie uznany i szanowany Udo Lattek, który odszedł właśnie z Bayernu, bo ten miał za sobą katastrofalny sezon, zakończony 10. miejscem w lidze i nic dziwnego, że Lattek musiał szukać nowego miejsca pracy. Znalazł chyba najlepsze z możliwych, w klubie uwielbianym w całej Europie za swój styl gry, mającym w swoich szeregach gwiazdy światowego futbolu i wciąż głodnym sukcesów. Ale niewiele brakowało, a wylądowałby gdzie indziej. Podpisał wcześniej umowę na sezon 1975/1976 z Rot-Weiss Essen, z której wycofywał się później rakiem wykupując się z „niewoli” za 20 tys. marek.

– Co by pan zrobił, gdyby miał pan wybór między rowerem a Mercedesem? – pytał później retorycznie dziennikarzy, chcących się dowiedzieć o powody rezygnacji z umowy z Czerwono-Białymi. Urodzony gdzieś pod Mrągowem Lattek całkowicie zmienił styl gry „Źrebaków”. Z ultraofensywy stosowanej przez Weisweilera przestawił Borussię na żelazną defensywę. W Bundeslidze przyniosło to znakomite efekty, bo kolejne dwa sezony przyniosły dwa mistrzowskie tytuły. Borussia nie była już najskuteczniejszym zespołem w lidze, nie wygrywała tak często jak za poprzedniego trenera, za to wciąż była najlepsza. Te zmiany jednak nie wszystkim w klubie przypadły do gustu. Pruskie wyrachowanie i żelazna dyscyplina zaszczepione drużynie przez Lattka, stały w jawnej opozycji do radosnego i pełnego fantazji futbolu ery Weisweilera, a także do ogólnego stylu życia panującego w zachodniej Nadrenii. Zmianę stylu najboleśniej odczuł na własnej skórze Heynckes, który nie liczył się już w klasyfikacji najskuteczniejszych. W dwóch ostatnich sezonach za panowania Weisweilera obecny trener Bayernu Monachium zdobył w lidze aż 57 bramek (!). W 3 kolejnych pod okiem Lattka trafił „tylko” 45 razy. Ogółem Heynckes w barwach Borussii rozegrał w lidze 308 spotkań i strzelił w nich 218 bramek. Fenomen.

I tak, jak powoli w tej defensywnej taktyce Lattka przygasał Heynckes, tak coraz pełniejszym blaskiem świecił Allan Simonsen. Sezon 1974/1975 zakończył z dorobkiem 18 goli w Bundeslidze i 8 w europejskich rozgrywkach. W następnym, już pod kierownictwem Lattka, trafił w Bundeslidze 16 razy i to jego gol, dający remis 1:1 w spotkaniu z Kickers Offenbach, zapewnił Borussii mistrzostwo w roku 1976. Jego prawdziwe dni chwały dopiero jednak nadchodziły.

Sezon 1976/1977 okazał się być ostatnim rokiem dominacji Borussii Mönchengladbach w Bundeslidze. Mimo mistrzostwa, zespół był krytykowany. Pisano, że dyscyplina Lattka wypędziła z drużyny jej genialność. Borussia została mistrzem w dość przeciętnym stylu, co tak na dobrą sprawę niewielu dawało satysfakcję. 17 wygranych w sezonie to do dziś jeden z najgorszych mistrzowskich bilansów w historii Bundesligi, podobnie zresztą jak ledwie 58 strzelonych goli. Przynajmniej jednak sposób i miejsce, w którym zdobyto mistrzostwo, zasługują na podkreślenie. W ostatniej kolejce sezonu „Źrebaki” udały się na gorący teren odwiecznego rywala – Bayernu Monachium, gdzie potrzebowały zdobyć przynajmniej jedno „oczko”, aby nie dać się ubiec na ostatniej prostej konkurującemu z nimi Schalke. Lattek zaskoczył gospodarzy ustawieniem swojej drużyny. Do składu wstawił kontuzjowanych od dłuższego czasu Heynckesa i Stielike. Opłaciło się. Po 22 minutach Borussia prowadziła już 2:0, po golach… obu rekonwalescentów. Jeszcze przed przerwą odpowiedział Gerd Müller, a w ostatniej minucie meczu o palpitację serc kibiców Borussii zatroszczył się jej obrońca Hans-Jürgen Wittkamp, pakując piłkę do własnej bramki. Na szczęście kilka sekund później rozbrzmiał końcowy gwizdek i 5. mistrzostwo dla Gladbach w historii klubu, a trzecie z rzędu, stało się faktem. Na kolejne czekają po dziś dzień.

Ale w Europie wciąż jeszcze było głośno o Borussii. Po dość spokojnym wyeliminowaniu Austrii Wiedeń i AC Torino (Borussii jako pierwszemu niemieckiemu zespołowi w historii udało się ograć zespół włoski w meczu wyjazdowym) przyszły trudne, ale zakończone sukcesami boje z FC Brügge i Dynamem Kijów. W finale czekał już FC Liverpool. Od początku meczu widać było wyraźną dominację Anglików. Simonsen i spółka odczuwali jeszcze zapewne trudy rozegranego ledwie cztery dni wcześniej decydującego o mistrzostwie spotkania w Monachium. Nie do zatrzymania przez defensywę Gladbach był Kevin Keegan. Nadzieje kibiców Borussii żyły w tym meczu ledwie kilka minut, po tym jak Allan Simonsen kapitalnym uderzeniem z okolic narożnika pola karnego doprowadził do wyrównania. To było jednak wszystko, na co tym meczu stać było jego i jego kolegów. Liverpool wyprowadził jeszcze 2 ciosy i trofeum pojechało na Anfield Road. Pod koniec roku Simonsena czekały jednak jeszcze bardzo miłe chwile. Jako jedyny piłkarz Borussii Mönchengladbach w historii został on wyróżniony Złotą Piłką, pozostawiając w pobitym polu Kevina Keegana i Michela Platiniego.

ZMIERZCH PIŁKARSKICH BOGÓW

Pamiętacie końcówkę sezonu 1992/1993 w polskiej ekstraklasie? Pamiętacie licytację na bramki pomiędzy ŁKS-em i Legią? Na każdego kolejnego gola Legii w Krakowie, ŁKS odpowiadał golem strzelonym Olimpii Poznań u siebie. Do dziś dźwięczy mi w uszach komentarz Tomasza Zimocha z legendarnego radiowego studia S-13: „Nie wiem jak Legia, ale ŁKS na pewno gra czysto!” Do czego zmierzam? A no do końcówki ligowego sezonu 1977/1978 w Bundeslidze. Przed ostatnią kolejką w walce o tytuł pozostały już tylko 2 drużyny: Borussia Mönchengladbach i FC Köln, prowadzone przez… Hennesa Weisweilera. Twórca potęgi „Fohlenelf” powrócił przed sezonem z Hiszpanii i przejął drużynę ze swojego rodzinnego miasta. Sytuacja przed ostatnią kolejką była klarowna. Obie drużyny miały tyle samo punktów, ale Kolończycy mieli lepszy bilans bramkowy od rywali aż o 10 goli. Wydawało się, że emocji w ostatnich meczach będzie tyle, co na jagodach, tym bardziej, że Köln wyjeżdżało do zdegradowanego już wcześniej FC St. Pauli. Wygrana 5:0 nie dziwiła zatem nikogo. Ale to, co u siebie z Borussią Dortmund robiła ekipa Lattka zadziwiało wielu. 6:0 do przerwy, kolejna szóstka po przerwie… Całe Niemcy widziały, nikt nikomu niczego nie udowodnił. Trenerem Dortmundu był wówczas… mistrz defensywnego futbolu – Otto Rehhagel, przewrotnie nazwany po tym meczu przez niemieckich dziennikarzy „Torhagel”, czyli „grad bramek”. 5 goli w tym meczu zdobył Jupp Heynckes i był to jego ostatni oficjalny występ w barwach Borussii. Powrócił do niej po roku, ale już jako trener. Wygrana 12:0 nad Dortmundem to oczywiście najwyższa wygrana Mönchengladbach w historii jej bundesligowych występów. A Weisweiler zdobył wówczas z Kolonią dublet i można zaryzykować tezę, że zakończył w ten sposób złotą dekadę „Fohlenelf” na niemieckich boiskach, którą wcześniej sam zapoczątkował. Historia zatoczyła koło.

Ostatnim akcentem złotej dekady zespołu z Bökelbergu był triumf w Pucharze UEFA w roku 1979. Na drodze do finału Źrebakom stanął wówczas m.in. wrocławski Śląsk. Po remisie w 1:1 na własnym boisku, Borussia nie dała wrocławianom żadnych szans w rewanżu wygrywając 4:2 po trzech golach Simonsena. W finale przeciwnikiem Niemców była belgradzka Crvena Zvezda. Po wyjazdowym remisie 1:1, u siebie udało się wygrać 1:0 (oczywiście po golu Simonsena) i drugi europejski puchar trafił na Bökelberg. Do euforii było jednak daleko. Biorąc pod uwagę całą paletę sukcesów z poprzednich lat Puchar UEFA nie cieszył właściwie już nikogo. Wyczuwało się, że „Źrebaki” dobiegają do mety swojego życiowego wyścigu.

Zdegustowany klimatem wokół klubu Vogts rzucił tylko po zdobyciu pucharu:

– Przypatrzcie się dobrze temu pucharowi, bo przez długie lata nie będziecie trzymać w swych rekach żadnego innego

Cóż, jak widać, nie tylko „Zibi” Boniek potrafi rzucać piłkarskie klątwy…